„Puls Biznesu”: Jak pan ocenia rządowe propozycje tarczy 2.0? Maciej Formanowicz, prezes Fabryk Mebli „Forte”: Musimy uściślić pojęcia. Tarcza 2.0, czyli zwiększenie zakresu tarczy 1.0, dotyczy zasadniczo firm zatrudniających do 249 pracowników, czyli nie jest dla nas. Natomiast jeżeli mówimy o propozycji PFR i BGK, co rząd nazywa tarczą finansową, to nowa, nieco zaskakująca inicjatywa, wychodząca naprzeciw oczekiwaniom biznesu. Wiem, że szczegóły są przygotowywane, poczekajmy więc z oceną, aż się ukażą.

Jakie powinny być te warunki?
Najważniejsze jest to, żebyśmy nie wpadli w długi. Zamrożona gospodarka musi dostać kroplówkę, i to taką, której nie trzeba oddać. My musieliśmy zatrzymać produkcję. Zrobiło to bardzo wiele firm, zwłaszcza tych, które eksportują.
W okresie przestoju wszystkie wynagrodzenia powinny być pokryte przez państwo, bo tak naprawdę to są tylko zasiłki na przetrwanie, a nie wynagrodzenia — dla przedsiębiorstwa to czysta strata. Częściowo przez państwo mogłyby też być sfinansowane koszty stałe firmy. Niemieckie przedsiębiorstwa dostają gigantyczne pieniądze. Obecnie zasiłek sięga 60-67 proc. ostatniego wynagrodzenia, a już mówi się o jego zwiększeniu do 85 proc. Pracodawców to w ogóle nie obciąża. Jeśli firmy, które zadeklarują, że nie zwolnią pracowników, nie dostaną kroplówki, wyjdą z kryzysu zadłużone. Rezerwy finansowe, nawet dużych przedsiębiorstw, nie są nieskończone i postój trzeba będzie opłacić z kredytów. Jeśli gospodarka na Zachodzie będzie się odtwarzała dłużej, to wsparcie w Polsce również będzie potrzebne dłużej, choć w innej formie. Wtedy być może trzeba będzie mówić o finansowaniu pomostowym czy np. pokryciukosztów zamknięcia jednego z kilku zakładów danej firmy.
Dziesiąty dzień miesiąca to w wielu firmach dzień wypłaty. Ile Forte wypłaciło pracownikom?
Gołe pensje, czyli wynagrodzenia zasadnicze bez premii, to u nas łącznie ponad 12 mln zł plus ZUS. Wszystko to płacimy z kredytu, m.in. dlatego, że należności od kontrahentów spływają z bardzo dużym opóźnieniem.
Na ile tarcza państwa wesprze?
Liczę na to, że w ramach tarczy 1.0 dostaniemy od państwa zwrot części wynagrodzeń wypłacanych pracownikom podczas postoju, a potem w okresie znacznie obniżonej produkcji. Według ustawy możemy ubiegać się prawie o 40 proc., przynajmniej dla pracowników, których zarobki nie przekraczają średniej krajowej. Mam na to nadzieję, choć wciąż nie mam pewności, bo na razie w odpowiedzi na nasz wniosek dotyczący dofinansowania dostaliśmy tylko potwierdzenie, że został zarejestrowany. Wojewódzkie urzędy pracy różnie interpretują ustawę, co nie ułatwia nam pracy. Zgodnie z obietnicą pani wicepremier Jadwigi Emilewicz do środy ma zostać wydana wiążąca instrukcja, jak interpretować ustawę.
Jakich szczegółów pan oczekuje?
Niejasności jest multum. Władze deklarują, że wzorowały się na ustawach zachodnioeuropejskich, głównie niemieckich. Niemiecka ustawa ma łącznie kilka stron, a dwie z nich to instrukcja, co ma zrobić przedsiębiorca, żeby otrzymać wsparcie. Wiem to, bo mamy firmy w Niemczech. Mamy też m.in. w Szwajcarii i Hiszpanii. Wszędzie tam złożyliśmy oświadczenia i prawie od ręki spółki otrzymały pieniądze. Nie trzeba było o nic dopytywać ustawodawcy. Problem w tym, że im bardziej skomplikowane ustawodawstwo, tym bardziej uznaniowa może być pomoc.
A jaka powinna być?
Chodzi o takie wsparcie, żeby polskie firmy wyprzedziły zagranicę. Nie tylko żeby szybko dostarczały swoje produkty, ale też mogły dać atrakcyjne kredyty kupieckie. Muszą być po prostu lepsze. To jest kluczowe. Inaczej nawet po kryzysie będą stały lub działały tylko na pół gwizdka. Tymczasem system ubezpieczeń handlowych całkowicie się załamuje — zarówno naszych odbiorców, jak i nas, producentów, kupujących od dostawców. Dziś wszyscy ubezpieczyciele obcinają niemal do zera limity kredytowe. Jak będziemy teraz działać? Sprzedawać na własne ryzyko, gdy coraz więcej dostawców oczekuje przedpłat? To pogłębi jeszcze zapaść w płynności. Tu naprawdę potrzeba zdecydowanego i szybkiego wsparcia.
Jak długo państwo powinno podawać tę kroplówkę?
Będzie potrzebna w okresie przestoju fabryk, ile by on trwał. To mogą być dwa miesiące, może być mniej, może więcej.
Czy 25 mld zł wystarczy, żeby uniknąć znaczących zwolnień?
Mowa o tej części nowej propozycji wsparcia firmowanego przez PFR, która ma być skierowana do dużych przedsiębiorstw. Na to pytanie nie można odpowiedzieć jednym zdaniem. Po pierwsze usłyszeliśmy od rządu o kwotach 212 mld zł, 50 mld zł, teraz 100 mld zł. Są to jednak zapowiedzi polityczne, a nie realne pieniądze. Po drugie mamy pełną świadomość, że kryzys potrwa długo i musimy się do niego dopasować. Pierwszy okres całkowitego zatrzymaniaprodukcji, które nastąpiło w większości firm eksportujących, wymaga „kroplówki”, czyli bezzwrotnej dotacji na pokrycie kosztów postoju. Pieniądze proponowane w tarczy 1.0 pokryją najwyżej 30 proc. kosztów miesięcznych, resztę trzeba zapewnić we własnym zakresie, czyli najczęściej z kredytów. Na razie tarcza ma obejmować trzy kolejne miesiące. Każdy przedsiębiorca musi sobie odpowiedzieć na pytanie, na ile może się zadłużyć i jaką ma perspektywę wzrostu sprzedaży. Dopiero na tym etapie można mówić o wsparciu w ramach programu PFR i warunkach, na jakich będzie udzielane. Sama pomoc zwrotna to za mało, by utrzymać miejsca pracy. To, czy pieniędzy wystarczy, będzie zależało od rozwoju sytuacji. Im dłużej potrwa recesja, tym trudniej będzie utrzymać zatrudnienie. Dziś nie planujemy zwolnień grupowych, ale będę się musiał nad takim ruchem poważnie zastanowić, jeśli przestój potrwa dłużej.
Sądzi pan, że będzie potrzebna także tarcza 3.0?
To zależy od tego, jak będzie się rozwijała gospodarka, ile jeszcze potrwa kryzys. Obawiam się, że do momentu względnej normalizacji i zbliżenia się do liczb sprzed kryzysu minie nawet 18 miesięcy.
Czyli sytuacja wróci do normy jesienią przyszłego roku?
Najwcześniej. Bo kryzys skończy się wtedy, kiedy zostanie wynaleziona i zastosowana szczepionka lub lekarstwo na koronawirusa albo społeczeństwa się uodpornią. Innego wyjścia nie ma. Inaczej zawsze będzie nam towarzyszył strach, a to oznacza, że gospodarka będzie działać bardzo ostrożnie, zwłaszcza w branżach wytwarzających dobra drugiego wyboru.
Czy przy takim założeniu konieczna będzie kolejna odsłona tarczy?
Tak. Powiem więcej: w tej sytuacji kwestia zadłużenia państwa, inflacji czy innych tego typu wskaźników makroekonomicznych staje się trzeciorzędna, nieistotna. Trzeba bowiem myśleć o tym, żebyśmy wyszli z tego kryzysu wzmocnieni. Nie możemy pozwolić, żeby zwiększył się dystans między nami a gospodarkami zachodnimi, które dostają gigantyczną kroplówkę — liczoną w miliardach euro.
Nie obawia się pan, że za kilka lub kilkanaście miesięcy władza powie „pomogliśmy wam, to teraz musicie zapłacić wyższe podatki”?
Jeśli podatki są rozsądne i sprawiedliwe, to ja nie mam nic przeciwko. Nie będę miał o nie pretensji. Mam pretensje o to, na co się wydaje pieniądze z tych podatków, o bezsensowne rozdawanie.
Jednym ze skutków pandemii było osłabienie złotego, a to jest korzystne dla eksporterów, bo zwiększa ich konkurencyjność.
To jest zmiana na plus, ale tylko na krótką metę. Osłabienie złotego oznacza bowiem też to, że wszystko, co kupujemy w kraju, a co pochodzi z zagranicy, będzie droższe. Dotyczy to przede wszystkim paliw. To podnosi koszty produkcji, a przede wszystkim powoduje, że Polacy mają mniej pieniędzy, osłabia więc popyt wewnętrzny. Z drugiej strony jest większa presja na wzrost wynagrodzeń, bo rosną koszty życia. Obecny kurs jeszcze takich negatywnych skutków nie przynosi, gorzej by było, gdyby euro podrożało np. do 6 zł.
Na Zachodzie Europy już nie mówi się o wsparciu dla firm, ale o tym, jak rozruszać gospodarkę. Czy ma pan może już jakieś pozytywne sygnały od swoich zagranicznych kontrahentów?
Z różnych stron świata i Europy płyną różne sygnały. Na naszym największym rynku, czyli w Niemczech, część sklepów otwarta jest od dziś, część otworzy się w przyszłym tygodniu.
To chyba bardzo dobra wiadomość dla polskich eksporterów mebli.
Jesteśmy nastawieni głównie na eksport, a gospodarka w krajach zachodnich ma szansę ruszyć szybciej niż polska. Problem w tym, że firmy w Niemczech mają pełne magazyny. W dodatku otwarte sklepy to jedno, a drugie to to, czy przyjdą tam klienci. Trzeba ich zachęcić. Ruch będzie się zwiększał stopniowo. Dlatego myślę, że z większymi dostawami na tamten rynek ruszymy w czerwcu. Z pewnością pojawi się problem ubezpieczenia należności — mówiłem już o tym. Pozytywnym elementem jest to, że Forte sprzedaje meble popularne i zaopatruje dyskonty, a one zawsze po każdym kryzysie ruszają najszybciej. Dotyczy to głównie krajów niemieckojęzycznych, bo np. Francja, Hiszpania, a zwłaszcza Włochy ruszą później o miesiąc lub dwa. Sprzyja nam także to, że zmniejszy się atrakcyjność podróżowania. Ludzie nie będą chcieli ruszać się gdzieś dalej, a wtedy pojawia się myśl: „zmieńmy coś w domu”. Na to liczą też nasi zachodni partnerzy, duże sieci handlowe. Jest też jednak ryzyko, że w niepewnych czasach konsumenci nie będą chcieli wydawać pieniędzy. Pamiętajmy, że teraz pracownicy otrzymują obniżone wynagrodzenia, a w takich okolicznościach meble nie są artykułami pierwszej potrzeby.
Jaki efekt pojawi się w księgach?
Optymistyczny scenariusz jest taki, że rok zamkniemy z 70 proc. zeszłorocznej sprzedaży. Uznałbym to za sukces.
Jak się pracuje w czasie pandemii? Odbywa pan dużo rozmów ze współpracownikami, kontrahentami — rozmawiacie twarzą w twarz?
W żadnym razie. Jestem zamurowany w domu. Mam wiele rozmów i spotkań, ale tylko online. Przypuszczam, że nawet gdy za jakiś czas wszystko wróci do względnej normy, wiele się zmieni i wciąż dużo spraw będziemy załatwiali przez wideokonferencje. Pewnie rzadziej będzie nam przychodzić do głowy, aby lecieć np. na dwugodzinne spotkanie do Hiszpanii. Zmian może być wiele — więcej niż nam się teraz wydaje.