Najważniejsze jest drewno — przeważnie jesionowe i świerkowe. Jesion daje sprężystość i sztywność, ale jest ciężki. Dlatego obok niego kładzie się listwę ze świerku. To jest serce narty — jej niezastąpiona część. Elementy muszą być dobrze sklejone.
— Każda para nart musi mieć drewniany rdzeń. Niezależnie od tego, jakimi bajerami byłaby wypełniona. Chodzi o to, jak pracuje materiał, jak się zużywa. Najlepsze, nawet w porównaniu ze wszystkimi cudami chemii, jest poczciwe drewno — opowiada Szymon Girtler, założyciel Monck Custom, pierwszej w Polsce manufaktury nart.
Ciekawość, zdziwienie, złość
Od dzieciństwa lubił sprawdzać, jak coś działa. Rozkręcać, rozcinać, zaglądać do wnętrza sprzętów i urządzeń. Ta ciekawość była przyczyną wielu kłopotów, ale stała się też okazją do założenia biznesu.
— Pracowałem w garniturku, wykonywałem jakieś zadania związane z moim wykształceniem na wydziale stosunków międzynarodowych, ale to nie było to. Największą przyjemność daje przecież połączenie pracy z pasją, a ja uwielbiam jeździć na nartach. Nawet nie pamiętam, kiedy zacząłem, w każdym razie od dziesięciu lat jestem instruktorem. W tak zwanej karierze zawodowej miałem epizod menedżera szkoły narciarskiej, prowadziłem też zimowe obozy dla dzieciaków. Nie wiem, na ilu parach nart jeździłem, ale kiedyś naszła mnie ochota, by sprawdzić, co jest w środku. No i zacząłem je kroić — wspomina Szymon Girtler. Zniszczyć drogi sprzęt sportowy jest trudno, ale przychodzi to łatwiej, kiedy po rozkrojeniu pierwszej deski okazuje się, że środek ma niewiele wspólnego z wnętrzem opisywanym w broszurze producenta.
— Bardzo, bardzo się zdziwiłem tym, co zobaczyłem. Niestety, często klienci mają prawo czuć się oszukani. Oferta nart wielkich producentów opisana jest w taki sposób, by wydawało się nam, że wszystkie modele wyposażone są w nowoczesne rozwiązania technologiczne, na przykład elementy tytanowe czy jakieś specjalne chipy.
Tymczasem są one częścią najdroższych modeli, a w tańszych przeważnie nie ma nawet drewnianego rdzenia, niezbędnego, by zachować odpowiednie właściwości jezdne — przekonuje właściciel Monck Custom. Ciekawość, zdziwienie i złość sprawiły, że niespełna trzydziestoletni warszawiak ze znanej rodziny architektów odnalazł pasję w rękodziele. Na początku było to hobby i seria prób — dobierania odpowiedniego drewna, poszukiwania producentów. Potem doskonalenie osiągnięć.
— Sedno tkwi, jak to zazwyczaj bywa, w materiale. Odpowiednie proporcje pasów jesionu i świerku zapewniają dobre właściwości. Narta musi być giętka nie tylko w pionie, ale również w poziomie, by zachować właściwy promień skrętu. Eksperymentowałem z różnymi gatunkami drewna, również z bardzo lekką i plastyczną balsą, szeroko stosowaną w modelarstwie, ale to nie to — tłumaczy Szymon Girtler.
Fach w ręku, maszyny w garażu
Z czasem jego dzieła były coraz lepsze, znajomi pożyczali sprzęt, wreszcie zaczęli prosić o pary desek specjalnie na swoje zamówienie. Wciąż jednak nie traktował tego jako sposobu na życie. Potrzebował trzech zim i ponad dwudziestu wykonanych par nart, by zrozumieć, że może z tego żyć.
— Maszyny już miałem po wcześniejszych eksperymentach. Częściowo standardowe — wiertarki, młotki, piły i tak dalej. Częściowo przerobione pod okiem specjalistów, a także wykonane przeze mnie. Na przykład taka prasa do sklejania kolejnych warstw narty. Przecież nigdzie bym tego nie kupił, musiałem sam to wymyśleć. Miałem szczęście, bo przez jakiś czas to była przede wszystkim zabawa, ciekawa rozrywka, coś wspaniałego dla człowieka z rzemieślniczą pasją. Potem, gdy się okazało, że trzeba założyć działalność, miałem nie tylko fach w ręku, ale i maszyny w garażu — opowiada.
Jest panem swojego sukcesu. Nie dostał żadnego dofinansowania. Wszystko opłacił z własnych pieniędzy, choć ma szczęście, mogąc polegać na życzliwości rodziców, którzy udostępniają mu miejsce na warsztat.
— Z dofinansowaniem unijnym jest tak, a przynajmniej takie mam wrażenie, że musisz we wniosku udowodnić swoją życiową nieporadność. A więc mieć potwierdzony okres bezrobocia, wykazać nieudane zaangażowanie w walce o pracę i tak dalej. Starałem się spełnić wymagania, ale władza uznała najwyraźniej, że mój pomysł jest tak dobry, że wsparcia nie potrzebuje — śmieje się Szymon Girtler.
Narta jak sandwicz
Nie jest to taśmowa produkcja. Manufaktura w dwa tygodnie może wyprodukować do pięciu par nart, przygotowywanych jednocześnie.Każda warstwa musi być dokładnie przygotowana i sklejona z kolejną. Aż do efektu końcowego.
— Narta jest jak sandwicz albo lepiej — kanapka, robisz warstwę, pielęgnujesz ją, lakierujesz, czekasz, przygotowujesz kolejną warstwę, ściskasz pod prasą — i tak w kółko. Oczywiście, proces można przyspieszyć nawet do tygodnia, są nawet sposoby, aby taki produkt wciąż był dobrej jakości, ale chyba warto poczekać — uważa rzemieślnik. Czekać warto, szczególnie, że największe wrażenie robi warstwa ostatnia — pokrywająca wierzch narty.
— Deski od masowych producentów prawie niczym się od siebie nie różnią. Przynajmniej te ze średniej półki. Nawet jeżeli ktoś zachwala najnowszy model, jest on najprawdopodobniej taki sam jak rok temu, ale ze zmienioną grafiką. Ja robię narty, które są niepowtarzalne. Bo każdy materiał jest inny. Przecież przekrój deski ze słojami jest niepowtarzalny — opowiada Szymon Girtler.
Możliwości są olbrzymie. Zabawa słojami, inkrustacja różnymi gatunkami drewna, także tak egzotycznymi jak oliwka czy eukaliptus, wreszcie możliwość łączenia wielu elementów.
— Przygotowuję właśnie parę, której wierzchnia warstwa będzie się składała z ponad stu pięćdziesięciu prostokątów. Jak jodełka parkietu na podłodze — takie było życzenie klienta. Zresztą oczekiwania bywają różne. Niedawno wykonywałem specjalne zamówienie dla pracowników niemieckiej firmy, którzy chcieli zrobić prezent z okazji pięćdziesiątych urodzin swemu prezesowi, zapalonemu narciarzowi. To musiał być produkt wysokiej jakości o specyficznych parametrach, bo użytkownik nart miał dwa metry wzrostu, ponad sto kilogramów wagi i szczególne pasje zjazdowe. Dostałem jednak wszystkie dane, poświęciłem nartom sporo pracy i jestem zadowolony. A użytkownik i jego pracownicy jeszcze bardziej — uśmiecha się Szymon Girtler.
Ale nie tylko pasjonaci o wybitnych osiągnięciach korzystają z jego dzieł. Przypiąć specjalnie dla siebie zaprojektowane i wykonane narty może ponoć każdy, byle tylko rzetelnie opisał swoje wymagania i możliwości. Ankieta zamówienia nie jest długa. Przede wszystkim wzrost, waga, doświadczenie i preferencje sportowe, bo manufaktura wytwarza cztery typy nart. Pierwszy to slalomowy, do jazdy po przygotowanych trasach. Narta jest wtedy skonstruowana w tej samej technologii co stosowane w Pucharze Świata, jednak dzięki autorskiemu przeprojektowaniu jest łatwiejsza w jeździe. Kolejna to bardzo prosta w kształcie, przypominająca patyczek do lodów, narta freeride’owa — zapewnia stabilność w różnych warunkach śniegowych.
Trzecia to uniwersalna deska do jazdy w każdych warunkach, najbardziej popularna, co ciekawe — umożliwiająca jazdę zarówno tyłem, jak i przodem. Czwarta wreszcie to full custom. Zrobiona na indywidualne zamówienie zgodnie z najbardziej oryginalnym życzeniem klienta. Zostanie spełnione, bo do tego zobowiązuje nazwa firmy — Monck Custom.
— Z tym Mnichem w nazwie i logo było tak, że ta góra zawsze mnie fascynowała. Jest po prostu wspaniała. Jak z obrazka czy nawet kreskówki. Zapada w pamięć każdemu, kto pojawi się nad Morskim Okiem. Chciałem, by była moim znakiem, a tak się szczęśliwie składa, że idealnie pasuje do typografii litery M, więc teraz każda narta produkowana przeze mnie ma inkrustowane logo z tą najpiękniejszą górą polskich Tatr — mówi przedsiębiorca. Inkrustowane narty wykonywane na zamówienie, eukaliptus, drzewo oliwne i rękodzieło — brzmi drogo.
— Zacznijmy od tego, że we Francji i Szwajcarii, gdzie są takie manufaktury, produkt kosztuje kilka tysięcy euro. U mnie parę nart na zamówienie możemy wykonać za 2900 złotych, górna półka to najczęściej 4300 złotych. Ale oczywiście sky is the limit. W każdym razie ta najtańsza opcja spełnia wszystkie oczekiwania użytkowników. Wyżej są już tylko rozwiązania, które upiększają produkt, czynią go jeszcze bardziej indywidualnym. Jestem dumny z tego, co robię, i cieszę się, że moi klienci to nie szpanerzy, którzy chcieliby tylko popisać się na stoku. Te narty pracują, są intensywnie eksploatowane i spełniają swoją rolę. To wielka radość. Ale największa to chyba ta, że robię to od czterech lat, od roku jest to moja jedyna forma zarobku, i choć wyprodukowałem ponad pięćdziesiąt par, to jeszcze nigdy nikt nie zgłosił reklamacji. A wywrotki? Pewnie były, nawet na pewno, ale to normalne. Złamań nie zanotowano, odpukać w niemalowane. Albo nielakierowane — śmieje się Szymon Girtler.
OPINIA UŻYTKOWNIKA
Totalna personalizacja
Stanisław Wardyński, prawnik
Na nartach zacząłem jeździć w wieku trzech lat, poznałem wiele rodzajów desek, od najprostszych po najbardziej wymyślne, zachwalane przez producentów i sportowców. W ubiegłym roku, po skończeniu studiów, bardzo chciałem spędzić cały sezon w górach, a do tego potrzebowałem naprawdę dobrego sprzętu. Z Szymonem przyjaźnię się od lat, dlatego poprosiłem go o wykonanie pary specjalnie dla mnie, z odpowiednimi parametrami, ale również grafiką na wierzchu. Jeździłem na nich bardzo intensywnie od jesieni do wczesnego lata i jestem naprawdę zachwycony. Technicznie są tak samo dobre, a nawet lepsze niż te z najwyższej półki, ale ich dodatkową wartością jest totalna personalizacja — wymiary, wyważenie, estetyka. Jeździłbym na nich wciąż, gdyby nie to, że w warsztacie Monck Custom Szymon szykuje dla mnie kolejne — powinny być gotowe w najbliższych dniach.