Wczoraj nadeszła ze Strasburga wiadomość oczekiwana, chociaż ciut studząca nastroje. Parlament Europejski (PE) przyklepał nowy podział mandatów w kadencji 2014-19. Wymaga on jeszcze zatwierdzenia na szczycie Rady Europejskiej 27-28 czerwca, ale szefowie państw i rządów zrobią to bez problemów. A owa dobra wieść dla nerwowo przebierających nogami kandydatów z Polski brzmi: zachowujemy 51 mandatów, jak w kadencji 2009-14.
Nie jest to jakiś szczególny sukces polityczny, ale też nie porażka. Po prostu Polska znalazła się w lepszym gronie 15 państw (wliczamy już Chorwację), które zachowują status quo, a nie wśród grupy 13 państw mandaty oddających. Przy czym tuzin z nich traci po jednym, a Niemcy aż… trzy, ponieważ w obecnej kadencji otrzymały premię ekstra. Przyczyną tych arytmetycznych zawirowań jest konieczność utrzymania po przyjęciu Chorwacji sztywnej liczby 751 europosłów, ustalonej przez traktat z Lizbony.
Podział miejsc w Parlamencie Europejskim jest specyficzny. Nie jest to prosta proporcjonalność, jak w wyborach do naszego Sejmu i Senatu w przeliczeniu na mieszkańców poszczególnych okręgow. W PE obowiązuje zasada proporcjonalności degresywnej, zgodnie z którą na europosła wybieranego w dużych państwach przypada więcej obywateli niż w małych. Dlatego potężne Niemcy będą miały „tylko” 96 mandatów (dotychczas 99), a takie maluchy jak Malta czy Luksemburg „aż” po 6. Nasze status quo może być jednak ostatnim — po przeglądzie demograficznym możemy od roku 2019 utracić mandat, bynajmniej nie z powodu przyjęcia do UE kolejnych państw i konieczności posunięcia się na parlamentarnej ławce.