Tuż przed wizytą Benedykta XVI chłodny dotychczas rząd turecki niespodziewanie spojrzał na papieża bardzo ciepło, a premier Recep Tayyip Erdogan nawet opóźnił wylot na szczyt NATO do Rygi, aby powitać gościa z Watykanu. Zwietrzył bowiem szansę dania propagandowego odporu Brukseli i włożył papieżowi w usta deklarację poparcia dla przystąpienia Turcji do Unii Europejskiej. Nic to nie pomogło, bo Komisja Europejska i tak zaleciła częściowe wstrzymanie negocjacji akcesyjnych, jako że Ankara konsekwentnie nie uznaje praw Republiki Cypryjskiej.
Sytuacja chyba dojrzała do męskiego powiedzenia sobie prawdy, że Turcja nigdy, po prostu nigdy nie spełni dwóch warunków wymaganych przez UE — przede wszystkim nie ustąpi w sprawie Cypru, a także nie przyzna się do ludobójstwa Ormian. W obu tych tematach Turcy uważają się za strasznie krzywdzonych przez wspólnotę międzynarodową. Nam trudno sobie nawet wyobrazić, jakie miejsce w świadomości społeczeństwa tureckiego zajmuje spór o Cypr. Zachowując wszelkie proporcje, da się to porównać może z Katyniem w świadomości polskiej — dla nas narodowa świętość, dla świata zaś temat nieznany, niezrozumiały, przez pół wieku zakłamany i wstydliwie ukrywany.
I w takich kategoriach wypada postrzegać trwanie Republiki Tureckiej Cypru Północnego, uznawanej tylko przez Ankarę, która z kolei nie uznaje pełnych praw Republiki Cypryjskiej — członka Unii Europejskiej. Wygląda na to, że zielona linia rozgraniczająca Nikozję od ponad trzydziestu lat na część grecko-cypryjską oraz turecką staje się coraz głębszym rowem oddzielającym Turcję od Europy bardziej niż pokonywany wspaniałymi mostami Bosfor.