Dno Bałtyku stało się polem ostrej konfrontacji rosyjsko-niemieckiego gazociągu równoleżnikowego ze skandynawsko-polskim południkowym. Ciekawy jest wątek… skrzyżowania obu magistrali na południe od Bornholmu. Dysproporcja w grubości rur i potencjale przesyłowym gazu jest ogromna — Baltic Pipe osiągnie pod koniec listopada teoretyczną roczną przepustowość 10 mld m sześc., natomiast Nord Stream 1 oraz 2 (każda magistrala to dwie rury) mogą tłoczyć po 55, czyli łącznie 110 mld m sześc., aż jedenaście razy więcej. Skrzyżowanie groziło konfliktem, ale Duńczycy rozwiązali zagwozdkę i wymusili na spółce Nord Stream porozumienie międzyoperatorskie z Gaz-Systemem. Trasy na dnie skrzyżowały się na przełomie lipca i sierpnia 2021 r. Najpierw ustabilizowano zwały materiału skalnego, potem na czterech rurach rosyjskich ułożono tzw. betonowe materace i dopiero na nich polską rurę, czyli nasze... na wierzchu.
Idea importowania gazu ze złóż norweskich pojawiła się już na początku III RP. Traktowana była jednak jako źródło uzupełniające, gdyż w latach 1993-99 zbudowany został najprostszy i najtańszy gazociąg z rosyjskiego Jamału. Za rządów Jerzego Buzka 1997-2001 dostrzeżona została jednak konieczność dywersyfikacji energetycznych źródeł. W odstępie kilku miesięcy byłem w urzędzie premierowskim w Oslo świadkiem decyzyjnej sinusoidy. Najpierw 3 września 2001 r. tuż przed wyborami w obu państwach dwaj premierzy, chadecki Jerzy Buzek oraz socjaldemokratyczny Jens Stoltenberg (obecny sekretarz generalny NATO), rzutem na taśmę patronowali podpisaniu umowy handlowej PGNiG z konsorcjum pod przewodem Statoila, w tle była także budowa gazociągu. Wybory obaj przegrali i 5 czerwca 2002 r. nowi premierzy, socjaldemokratyczny Leszek Miller oraz luterański pastor Kjell Magne Bondevik, uznali porozumienie za niewykonalne. Uzasadnieniem po naszej stronie było… zawyżenie zapotrzebowania Polski na gaz w prognozach na kilkanaście lat, pełne pokrycie potrzeb dostawami rosyjskimi oraz wpisanie do umowy niekorzystnej zasady „bierz lub płać”. Notabene identyczna obowiązywała w kontrakcie jamalskim, z czego wynika, że była ona forsowana przez wszystkich właścicieli złóż. Wtedy wolumenu około 5 mld m sześc. gazu rocznie nie było ponoć jak u nas zagospodarować.
Argumentacja o zbędności dodatkowego dużego źródła podawana była także za rządów PO-PSL. Trzeba pamiętać o bardzo ważnej okoliczności — od uruchomienia Jamału, czyli w XXI w., Polska nie zawiodła się na gazowych dostawach z Rosji. Zupełnie inną kwestią były rozliczenia między PGNiG a zaborczym Gazpromem — tutaj trwały ostre spory. Najbardziej zapamiętane zostało wywalczenie przez PGNiG zwrotu nadpłaty około 1,5 mld USD, czyli prawie 6 mld zł. Obie firmy walczyły także o dywidendę w EuRoPol Gazie. Przerwy w dostawach bywały jednak epizodyczne, zarówno dla gospodarki, jak też dla gospodarstw domowych. W XXI w. problemem oczywiście były koszty, ale nie sam dopływ gazu. Tej prawdy nie może wypaczać obecna optyka wojny napastniczej Rosji z Ukrainą.

