W czerwcu Bank of America Merrill Lynch opublikował swoje badanie, z którego wynikało, że w portfelach funduszy udział w akcje zanotował drugi pod względem wielkości spadek w historii tego badania, a udział gotówki w maju zwiększył się najmocniej od 2011 roku. Bank uważa, że jest to kontrariański sygnał kupna (jak wszyscy mówią, że coś stanieje to zazwyczaj drożeje). Powodem tego pesymizmu widocznego w badaniu były obawy o wejście globu w spowolnienie gospodarcze, a nawet w miejscami w recesję oraz o rozpętanie przez Stany Zjednoczone prawdziwej wojny handlowej z Chinami i Unią Europejską.
Po takim wstępie należałoby spojrzeć na wykresy indeksów giełdowych. Owszem w maju indeksy spadały, ale już w czerwcu rosły, a na Wall Street w momencie pisania tekstu atakowały poziomy szczytów wszech czasów. Gdzie ten pesymizm? A może raczej: co się z nim w czerwcu stało?
Odpowiedź jest oczywiście banalnie prosta: zmianę nastrojów wywołały posiedzenie Rezerwy Federalnej (FOMC) oraz Europejskiego Banku Centralnego. W obu przypadkach przesłanie dla rynków finansowych było „gołębie”. Co prawda w przypadku komunikatu Fed ta „gołębiość” ograniczyła się do usunięciu jednego słowa (chodzi o „cierpliwość”), ale rynki zakładają, że do obniżki stóp może dojść już w lipcu. Jeszcze bardziej gołębie było przesłanie Mario Draghiego, prezesa ECB, który wręcz zapowiadał obniżki stóp i wspomaganie gospodarki nowym pieniądzem. Podobnie zachowuje się Bank Japonii.
Fed jest w lepszej sytuacji, bo w ostatnich latach podniósł stopy z zera do 2,25-2,5 procent, więc ma z czego je obniżać. W dużo gorszej sytuacji jest ECB, który trzyma główną stopę procentową na poziomie „zero”. Oczywiście, może obniżać stopę depozytową do sporych poziomów negatywnych oraz stosować poluzowanie ilościowe, czyli skup aktywów z rynku, co zasili system finansowy w gotówkę. Inaczej mówiąc banki wracają w stare koleiny, w które weszły po ostrej fazie kryzysu z lat 2007-2009 i 2010-2012 (ostrą fazę, bo wg mnie on nadal trwa).
Skutki tej zmiany tonu wypowiedzi głównych banków centralnych dla rynków finansowych były łatwe do przewidzenia. Kurs EUR/USD wybił się z kanału trendu spadkowego, co dało prezydentowi Trumpowi asumpt do twierdzenia, że Fed popełnił błąd podnosząc wcześniej stopy, a ECB prowadzi politykę określaną staroangielskim powiedzeniem beggar thy neighbor (po polsku byłoby to „zagłodź swojego sąsiada”). Chodzi o specjalnie osłabianie swojej waluty po to, żeby zwiększyć konkurencyjność gospodarki. To taka odmian moralności Kalego – jeśli USA by to robiły to dobrze, ale jeśli robi to strefa euro to źle.
Oczywiście zareagowały też rynki akcji. Indeksy w USA zaatakowały rekordowe poziomy, w Europie rosły, drożały też akcje w Chinach. Bardzo mocno podrożało złoto. Jego cena wybiła się z trwającego od lutego 2019 klina spadkowego, co było sygnałem kupna. Reakcja była książkowa – zapowiedzi obniżki stóp, słabszy dolar i po części wzrost napięcia na linii USA – Iran musiały doprowadzić do takiej reakcji. Na razie jest to jednak tylko korekta w bessie, bo cena nie zniosła nawet 50. procent spadku ze szczytu w 2011 roku (1.900 USD). Zanurkowały rentowności obligacji - niemieckie odnotowały największe w historii minusy – trzeba dopłacać, za ich posiadanie…
Załóżmy teraz, że dojdzie do zawarcia umowy handlowej USA – Chiny i nie dojdzie do wojny USA – Iran. Oba założenia są bardzo odważne, bo przecież wszystkie decyzje są jedynie w głowie Donalda Trumpa, a (jak pokazała niedawno sprawa odwołania ataku na Iran) te decyzje mogą się zmienić nawet po ich podjęciu. Byłoby to śmieszne, gdyby nie było straszne…Nie będziemy jednak zajmowali się na razie tym, że USA doprowadzą do globalnej recesji.
Zakładam jednak, że temat umowy USA – Chiny długo jeszcze nie zostanie ostatecznie rozwiązany. Owszem po szczycie G-20 rynki wpadły w euforię, bo Trump zawiesił (nowe) cła na chińskie produkty, a rozmowy mają zostać wznowione, ale przestrzegałbym przed nadmiernym optymizmem – strony nadal są bardzo dalekie od siebie i nadal każda pogłoska będzie na zachowanie rynków wpływała.
Pozostaje zająć się „gołębimi” bankami centralnymi. Zgadzam się z komentatorami/analitykami, którzy twierdzą, że banki wchodząc w te stare koleiny zachowują się jak narkomani, którym nie wystarcza już stara dawka trucizny i muszą ją zwiększyć, żeby osiągnąć pożądany skutek. To działa i działać na razie będzie. Szczególnie widać to na GPW, która czeka na PPK (od 1. lipca ruszyły, ale do pełnego wymiaru jeszcze daleko) i zmiany w OFE.
Fundusze gromadzą lub parkują dla PPK akcje. Mogą się przeliczyć, bo sondaże pokazują dużą wstrzemięźliwość Polaków, jeśli chodzi o ten program. Podobno 41,5% chce program opuścić, a większość dużych firm zdecydowanie woli PPE od PPK. Oczywiście nie te państwowe ;-). Na razie jednak oczekiwania powinno bykom pomagać. Kluczowy jest teraz na WIG20 poziom 2.420 pkt. Jego pokonanie dałoby mocy, techniczny sygnał kupna.
Wróćmy do fundamentu zwyżek, czyli do banków centralnych. Od wielu lat mówiłem o diabelskiej alternatywę, którą miało być pojawienie się większej inflacji w warunkach ultra-łagodnej polityki banków centralnych. To był błąd, bo duża inflacja się nie pojawiła. Okazało się, że nie było dużej inflacji, ale pojawiło się osuwanie się gospodarek w kierunku wyraźnego spowolnienia. Jak widać polityk banków uratowała co prawda świat przed katastrofą, ale nie doprowadziła do trwałego wzrostu gospodarczego.
Zastosowanie ponownie tego samego lekarstwa być może na chwilę podbije wzrost gospodarczy, ale zakładam, że będzie to trwało krócej niż ostatnie odbicie. Te cykle ożywienie – spowolnienie – kolejne poluzowania ilościowe (zwane nieprawidłowo „drukowaniem pieniędzy”) będą według mnie coraz krótsze. W końcu dojdzie do prawdziwego druku pieniędzy, a na samym końcu do utraty wiary w fiat money. Cały ten mega-cykl potrwa jednak wiele lat i mam nadzieję, że ostatniej fazy już nie doświadczę.
