Gdański: Dlaczego Polak nie lubi banków

Eugeniusz TwarógEugeniusz Twaróg
opublikowano: 2025-04-21 20:00

Złe skojarzenia Polaków m.in. z lichwą i spłacaniem rat plus brak podstawowej wiedzy o działaniu biznesu bankowego to przepis na poważny kryzys wizerunkowy całego sektora. Przemek Gdański, prezes BNP Paribas Banku Polska, diagnozuje i szuka rady.

Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

Czy kredyt w Polsce jest za drogi?

Kredyt kosztuje tyle, ile musi kosztować z uwagi na poziom stopy referencyjnej banku centralnego. Marże polskich banków są absolutnie na poziomie europejskim. Pokrywają koszty funkcjonowania, ryzyka, które banki ponoszą, koszty obsługi całej transakcji kredytowej. Jeżeli stopa banku centralnego wynosi dzisiaj 5,75 proc., a w strefie euro 2,5 proc., to w sposób naturalny polski kredyt jest u nas ponaddwukrotnie droższy.

To wszystko jest bardzo logiczne. Tym bardziej warto zastanowić się nad fenomenem polegającym na tym, że wychodzi kandydat na prezydenta, pokazuje grafikę i stwierdza, że kredyt jest za drogi, a w rezultacie wszyscy mówią, że banki to ździercy.

To jest splot wielu czynników. Zacznę od mniej kontrowersyjnych, bawiąc się w domorosłego psychologa. Zastanówmy się, na czym polega relacja klienta kredytowego z bankiem? Klient ma potrzebę albo chce spełnić marzenia i potrzebuje na to finansowania. Zaciąga kredyt na samochód, upragnione mieszkanie, wakacje, telewizor itd. Kupuje to, co chciał kupić, i ma z tego powodu niewątpliwą radość i satysfakcję. Przy czym ta radość z reguły jest krótkotrwała. Jeżeli weźmiemy kredyt konsumpcyjny na wyjazd na atrakcyjne wakacje, które trwają powiedzmy dwa tygodnie, to po powrocie powoli o nich zapominamy, a co miesiąc nasz dochód jest uszczuplany o koszt raty, którą trzeba spłacić bankowi. Stawiam tezę, że skojarzenie klienta z bankiem opiera się na wieloletnim obciążaniu dochodów gospodarstwa domowego w celu spłaty zobowiązania, które wykreowało krótkoterminową przyjemność. I w związku z tym, jakby z definicji, bank jest kimś, komu trzeba płacić - i to często przez bardzo długi czas.

Tylko że ta teza nie sprawdza się na innych rynkach. Nie ma hejtu na banki za wysokie zyski, ewentualnie z powodu wysokich bonusów kadry zarządzającej.

Nie skończyłem jeszcze wymieniać przyczyn. Przejdę do drugiej, bardziej kontrowersyjnej. Moim zdaniem niechęć do banków ma korzenie w antysemityzmie. Historycznie pożyczaniem pieniędzy, w niektórych okresach zwanym lichwą, zajmowali się Żydzi. Szło się do Żyda i brało na procent, kiedy była potrzeba, nawet jeśli się go nie lubiło, bo innych możliwości zaciągnięcia kredytu nie było.

Być może nadal na poziomie podświadomym funkcjonuje skojarzenie, że banki to Żydzi, a przecież Żydów się nie lubi. Polska jest krajem, w którym pozornie antysemityzm jest marginalnym zjawiskiem, ale de facto on jest głęboko zakotwiczony w społeczeństwie. Powinniśmy nad tym mocno ubolewać, ale śmiem twierdzić - i wiem, że to może być mocno kontrowersyjne - że jakiś element niechęci do banków bierze się właśnie z tego głęboko zakorzenionego antysemityzmu i kojarzenia banków z Żydami, czyli tymi, którzy nie pracowali na roli, ale obracali pieniędzmi.

Czyli od Żyda w razie potrzeby pieniądze można wziąć, ale potem trzeba oddać i tu jest problem?

Tak to postrzegam. Teraz pójdźmy dalej: dlaczego w innych krajach nie ma tak dużej niechęci do banków. Jak sądzę, jest to kwestia edukacji ekonomicznej, która w Polsce jest na bardzo, bardzo marnym poziomie w porównaniu do wielu krajów zachodnich, gdzie nauka ekonomii, finansów osobistych jest wbudowana w system szkolnictwa od najmłodszych lat. Nie chciałbym przywoływać tu konkretnych nazwisk, ale u nas bardzo poważny polityk ma pretensje do banków, że kredyt jest drogi, i dopiero po dłuższej refleksji zauważa, że warto napisać do prezesa banku centralnego w sprawie wysokości stopy referencyjnej.

Moim zdaniem problem banków w Polsce leży w percepcji, która nie ma związku z rzeczywistością. I tu powiem, posypując głowę popiołem, że banki w Polsce nie uniknęły błędów i oferowania produktów, których albo nie powinny były oferować, albo nie powinny były oferować ich określonym grupom klientów. Z czasem banki wycofały się z tego typu aktywności.

Trochę tego było: opcje walutowe, polisolokaty, no i kredyty frankowe.

Jeśli chodzi o opcje, to częściowo zgoda, że było w tym trochę winy banków, ale problem wynikał głównie z chęci szybkiego wzbogacenia się klientów. Opcji nie udzielałem, sprzątałem po nich w jednym z bardziej aktywnych na tym polu banków. Było mnóstwo przypadków, gdy klient nie zabezpieczał ryzyka walutowego, ale po prostu spekulował na rynku FX.

Gdy sektor bankowy udzielał kredytów frankowych, zajmowałem się bankowością korporacyjną i inwestycyjną. W związku z tym obserwowałem to zjawisko, stojąc z boku. Popieram jednak tezę jednego z moich zacnych kolegów prezesów, że Polska nie dysponowała wystarczającym kapitałem, aby ruszyć budownictwo mieszkaniowe i sprostać zapotrzebowaniu społecznemu na własne mieszkanie.

Trudno to nazwać błędem sektora, zwłaszcza że kredyt walutowy wspierali politycy, a nadzór i bank centralny były w pełni świadome tego, co dzieje się na rynku.

30 artykułów na ten temat napisałem. Banki cały czas występują z pozycji oblężonej twierdzy, która musi stale dawać odpór wrogiej nawale.

I to jest problem. Moim zdaniem banki nie umieją przez wspólne działania PR-owe i marketingowe pokazać prawdziwego wizerunku sektora. Nie mówimy o tym, że dzięki bankom polskie rodziny zamieszkały w swoich mieszkaniach, że powstała w Polsce nowoczesna infrastruktura, innowacyjne usługi płatnicze jak Blik czy system dystrybucji pieniędzy z PFR, dzięki któremu w pandemii niemal z dnia na dzień mogliśmy zacząć wypłacać wsparcie przedsiębiorcom. Wcześniej powstał STIR, który pomógł uszczelnić lukę VAT. Od trzech lat jesteśmy na froncie cyberwojny i skutecznie chronimy cały system finansowy przed atakami, za którymi stoją wrogie kraje.

Zamiast tego jest podkręcana clickbaitami narracja, że banki są za drogie, pazerne i zarobiły w zeszłym roku ponad 40 mld zł. Jeżeli taki przekaz sprzęgniemy z negatywną percepcją banków, o której mówiłem wcześniej, to mamy poważny problem wizerunkowy branży. Chcę jednak, by wybrzmiało wyraźnie także to, że w przeszłości banki popełniały błędy.  

Inne branże też mają swoje za uszami. Prawie 20 lat temu Zbigniew Ziobro, ówczesny minister sprawiedliwości, zlecił przesłuchanie 20 tys. pracowników Biedronki w ramach ogólnopolskiego śledztwa dotyczącego łamania praw pracowniczych. To był poważny kryzys wizerunkowy firmy. Dzisiaj nikt o tym nie pamięta. Ludzie lubią Biedronkę. Niedawno była konferencja wynikowa Jeronimo Martins – gigantyczne zyski i nikt się nie czepia.

To jest zupełnie inna branża i inne doświadczenie klienta. Robię zakupy, płacę relatywnie mały rachunek, bo jest to sieć, której hasłem są niskie ceny, i wracam do domu…

W banku mam sprawny serwis bankowy, konto za zero, przelew za darmo, płacę Blikiem, wszystko mogę zrobić zdalnie.

W banku bierzesz kredyt, kupujesz telewizor, wieszasz go i zaczynasz oglądać. Przy pierwszej racie przypominasz sobie o zobowiązaniu wobec banku i lubisz go znacznie mniej niż miesiąc wcześniej.

Nie wszyscy są kredytobiorcami. Mnóstwo ludzi ma depozyty i też nie lubi banków. Biedronka i Lidl nie tłumaczyły się, że muszą podnosić ceny, bo inflacja jest wysoka, a inflacja jest wysoka, bo sytuacja międzynarodowa jest skomplikowana. Zapewniały, że u nich będzie tanio. Wy mówicie, że kredyt jest drogi, bo musi być drogi.

Żeby przyswoić sobie hasło „u nas jest najtaniej", nie trzeba mieć wielkiej wiedzy ekonomicznej. Zrozumienie, jak działa bank, jest trudniejsze.

Ludzie rozumieją tyle, że macie superzyski i śpicie na pieniądzach.

Paradoks polega na tym, że indywidualne marki banków cieszą się popularnością wśród klientów. Natomiast postrzeganie branży jest dużo gorsze, choć NPS, czyli wskaźnik poleceń, mamy relatywnie wysoki. Ludzie nam ufają, polecają nasze usługi. Z drugiej strony prezentują bardzo roszczeniową postawę wobec banków. W mojej opinii jest to m.in. skutek nieskrępowanego działania kancelarii prawnych, które wyrosły na sprawach frankowych, zarobiły gigantyczne pieniądze i wiedząc, że to źródło przychodów będzie topniało, szukają innych obszarów zarobkowania. Stąd bierze się narracja, że kredytu nie trzeba spłacać, bo zawsze można znaleźć jakiś zapis w umowie, który zostanie podważony przez któryś z sądów.

Spłacam kredyt hipoteczny zaciągnięty siedem lat temu w zupełnie innych warunkach rynkowych niż obecnie, z całym pakietem: karta kredytowa, ubezpieczenia. Przez ten czas nie dostałem z banku ani jednej propozycji zmiany warunków cenowych.

Nie ma żadnego problemu, żeby - jeśli bank A nie jest proaktywny - pójść do banku B, C, D. Mamy bardzo konkurencyjny rynek, w mojej opinii wciąż mocno przebankowiony.

Biedronka nie mówi klientowi: jeśli chcesz kupić sobie tańsze masło, to idź do Lidla. Może problem polega na tym, że wtórny rynek kredytów hipotecznych jest martwy, że jak bank złapie klienta na 20-letni produkt, to potem o nim zapomina. Podobnie jak w telekomunikacji, tylko że tam cyrograf trwa dwa lata.

To porównanie z Biedronką… To są naprawdę różne światy. Nie chciałbym promować marki mojego banku, ani w sumie żadnego innego pod hasłem „u nas jest i zawsze będzie najtaniej". Uważam, że dostarczamy wysokiej jakości usługi bankowe, mamy szeroką gamę produktów i to powinno mieć adekwatną cenę. Jeżeli rynek uważa, że nasza cena jest za wysoka, to jest wiele innych banków.

Nie chodzi o cenę, tylko o komunikowanie się z klientem.

Problem w tym, że o bankowości trudno jest mówić prostym językiem, bo to złożona materia, a stopień komplikacji rośnie. Banki funkcjonują w coraz ciaśniejszym gorsecie regulacji, wymogów prawnych i podatkowych. Muszą być niezwykle ostrożne w komunikowaniu się z klientem, żeby nie narazić się na zarzut wprowadzania w błąd, przekroczenia uprawnień, za co grożą kary finansowe, godzące także w ich reputację. Uważam, że ochrona konsumentów osiągnęła etap, na którym stała się dla tychże konsumentów szkodliwa.

Politycy raczej wam nie pomogą, prędzej dołożą obciążeń. Podatek od wysokich zysków na chwilę pojawił się jako temat kampanii wyborczej.

Nie rozumiem polityków. Przecież wiedzą, że mamy ogromne potrzeby inwestycyjne, musimy transformować polski sektor energetyczny, wzmocnić obronność, podnosić poziom cyfryzacji polskiego społeczeństwa, gospodarki. To nakłady liczone w setkach miliardów złotych i minimum połowa z nich musi pochodzić z sektora bankowego, bo innego sposobu nie ma. Wybór jest tylko taki, że albo zrobią to polskie banki, albo będziemy pożyczać od banków niemieckich, francuskich i belgijskich, które nie płacą w Polsce podatków, nie mają podatku bankowego i chętnie użyczą bilansu dla dużych, atrakcyjnych projektów.

Relatywnie duży zysk sektora wynika z cyklu koniunkturalnego. W 2023 r. wyniósł on 28 mld zł, 10,7 mld zł w 2022, 6 mld zł w 2021, a w 2020 było 300 mln zł straty. To nie jest wieczne eldorado. Ubiegły rok był pierwszym od lat, kiedy sektor wypracował zwrot na kapitale netto na poziomie kosztu kapitału, czyli 15 proc. Wcześniej rok w rok nie był w stanie tego kosztu pokryć.

Tylko że mało kto rozumie, o co chodzi z ROE, prawie nikt - co to jest współczynnik wypłacalności w bankach, czemu służy i na jakim musi być poziomie. O MREL [wymóg regulacyjny dotyczący tzw. zobowiązań kwalifikowanych - red.] nawet nie ma co wspominać.

Znowu wracamy do edukacji. Jakie jest inne wyjście, niż być bardzo autentycznym, próbować w prostszy sposób opowiadać, na czym ten biznes polega, angażować się w inicjatywy podnoszące wiedzę ekonomiczną. Na przykład my uczestniczymy w projekcie Mini City. Jest to makieta miasta z różnymi elementami, m.in. radiem, telewizją i bankiem. Uczymy dzieci, co to jest bankowość, na czym polega praca w banku. Drobne rzeczy, które przynoszą efekty. Sam prowadziłem zajęcia o bankowości dla uczniów drugiej klasy podstawówki. Byłem zdumiony, że dzieciaki tak dużo rozumieją. Czasem więcej niż dorośli. Że ktoś przyniósł pieniądze do banku i oczekuje, że otrzyma je wraz z odsetkami. Że bank ponosi ryzyko, udzielając kredytu, i musi nim zarządzić w taki sposób, aby móc oddać pieniądze deponentowi. Dzieci szybko łapią takie rzeczy.

Jest szansa, że w wyborach w 2035 r., kiedy będą mogły głosować, hasło „banki to złodzieje" nie padnie na podatny grunt.

Dla polskich polityków jest to chwytliwy temat. Odbierzmy bogatym bankom i rozdajmy tej czy innej grupie wyborców. Taką narrację trochę wspierają media i clikbait bierze często górę nad obiektywnym spojrzeniem. Jestem z tej starej szkoły, która uczy, że jeżeli na coś się umawiamy, to sobie to dostarczamy. Jeżeli pożyczę pieniądze, to je oddam. I nie będę kombinował, że jednak nie do końca tak się umówiliśmy, że nie muszę ci oddać całej kwoty. Może potrzebna jest ogólnopolska kampania całego sektora bankowego z udziałem celebrytów, ludzi znanych i szanowanych, którzy powiedzieliby: „wziąłem kredyt, to jest moje zobowiązanie, które muszę spłacić”. Tu już nie chodzi tylko o banki, bo tendencja do podważania umów, unikania płacenia zobowiązań może przekładać się na relacje w biznesie, prowadzić do tego, że większa firma będzie nadużywać swojej pozycji wobec mniejszej. Grozi nam ryzyko popsucia etyczno-moralnego poziomu obrotu gospodarczego.

Opinie wyrażone przez autora niniejszego tekstu mają charakter wyłącznie prywatny i nie odzwierciedlają oficjalnego stanowiska Banku BNP Paribas