Wchodzimy w nową erę globalizacji i dzień 2. kwietnia 2025 r. będzie tu zapewne ważną cezurą. W krótkim okresie czeka nas niższy wzrost gospodarczy. W dłuższym musi dojść do przemodelowania światowych układów handlowych i modelu globalizacji.
W środę 2. kwietnia amerykański prezydent ogłosił nałożenie ceł na wszystkie kraje świata. Ogólna stawka ma wynieść 10 proc., a 50 krajów oraz Unia Europejska zostaną obłożone specjalnymi cłami, które mają odzwierciedlać ograniczenia nakładane przez nie na amerykańskie firmy. I tak, Chiny zostają obłożone stawką w wysokości 54 proc. (łącznie z wcześniejszą), Wietnam 46 proc., Indie 26 proc., Korea 25 proc., Japonia 24 proc., Unia Europejska 20 proc. Te cła mają się nie nakładać na ogólną stawkę.
Nowe cła, wraz z tymi z poprzednich tygodni, są dużo wyższe od oczekiwań. Jeszcze w styczniu wiele instytucji finansowych przewidywało, że średnie efektywna stawka celna USA wzrośnie z 2 do 8 proc. Decyzje podejmowane przez Donalda Trumpa w lutym i marcu podniosły ją do 12 proc. A cła z 2. kwietnia podnoszą ją do 23 proc. – najwyższego poziomu od 1909 r. Przy czym szacunki są bardzo różne i niektóre wskazują na wzrost do 27-30 proc. Różnice wynikają z tego, że efektywna stawka celna zależy od struktury importu, a ta będzie się zmieniała pod wpływem ceł. Nie ma jednak wątpliwości, że jest do szok dla światowego systemu handlowego.
Amerykanie wysłali jednak sygnał, by nie traktować ceł jako ostatecznych. Sekretarz skarbu Scott Bessent zaapelował w jednym z wywiadów, by kraje nie odpowiadały środkami odwetowymi, lecz negocjowały. Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen zapowiedziała wprawdzie gotowość UE do odwetu, ale jednocześnie podkreśliła chęć podjęcia negocjacji. Wszyscy uznają decyzję USA za początek szerszego procesu.
Jakie będą skutki tych działań? Ze względu na ich skalę trudno je precyzyjnie oszacować. Ekonomiści stosują modele przepływów międzygałęziowych i symulacje równowagi ogólnej, które jednak nie uwzględniają wszystkich czynników, takich jak oczekiwania rynkowe, elastyczność cen, czy tym bardziej środki odwetowe.
Lawrence Summers, ekonomista z Uniwersytetu Harvarda, ocenił, że zdyskontowane koszty ceł dla amerykańskiej gospodarki wyniosą aż 20 bln USD, co odpowiada ok. 70 proc. rocznego PKB USA. Chodzi o cały strumień dochodów utraconych w przyszłości, sprowadzony do jednej liczby dziś. To jednak bardzo drastyczny szacunek. Większość ośrodków badawczych koncentruje się raczej na krótko i średnioterminowych konsekwencjach dla dynamiki PKB.
Na przykład ośrodek badawczy The Budget Lab z Uniwersytetu Yale ocenia, że wszystkie tegoroczne cła obniżą amerykański PKB w czwartym kwartale 2025 r. o 0,9 pkt proc. względem scenariusza bazowego (czyli do ok. 1 proc.). To dużo, ale nie byłaby to recesja. Z kolei ekonomiści banku UBS prognozują znacznie mocniejszy efekt: dynamika PKB USA spadnie do zera w czwartym kwartale (rok do roku), a stopa bezrobocia wzrośnie do 2026 r. o 1,5 pkt proc., co oznaczałoby recesję. W obu prognozach dochodzi do wyraźnego przejściowego wzrostu cen w USA, co przekłada się na niższe dochody ludności. Tak na prawdę koszty ceł poniesie amerykański konsument, płacąc więcej za towary.
Wpływ na inne kraje będzie prawdopodobnie średnio mniejszy niż na Stany Zjednoczone, ponieważ w USA cła przełożą się na ogólny poziom cen oraz dochody konsumentów, podczas gdy w pozostałych państwach dotkną głównie sektory uzależnione od eksportu na rynek amerykański. The Budget Lab szacuje nawet, że długoterminowy koszt ceł dla UE będzie praktycznie zerowy. Ekonomiści nie podają mechanizmów za to odpowiadających, ale być może jest to efekt zastąpienia części importu z Chin produktami europejskimi. Niewykluczone jednak, że Europę zaleje import z Chin, co nie zostało uwzględnione w analizach. Model nie jest w stanie uwzględnić wszystkich tego typu zmian.
Decyzja Donalda Trumpa zmieni cały światowy system handlowy, dlatego nie można traktować obecnego poziomu ceł jako docelowego. Inne kraje będą się bronić, nie tylko przed amerykańską agresją ekonomiczną, ale przede wszystkim przed wzmożonym importem z krajów, które nie będą mogły sprzedawać do USA. Na przykład, Unia może wprowadzać więcej ceł na Chiny i inne kraje azjatyckie. Decyzje z 2. kwietnia burzą równowagę, nie są nową stabilną konstrukcją.
Na końcu tej drogi zostanie prawdopodobnie wypracowane jakieś nowe globalne porozumienie handlowe (lub kilka porozumień). W jego ramach środki ochrony rynków będą większe, szczególnie w dziedzinach, które są krytyczne dla bezpieczeństwa krajów. Będzie to jednak protekcjonizm selektywny, nie całkowity regres handlu międzykontynentalnego. Zbyt duże korzyści niesie ten handel dla konsumentów, by został bardzo istotnie zredukowany. Ważnym elementem nowej architektury będą zrównoważone bilanse handlowe i zasada, że jeżeli coś się sprzedaje, to trzeba też coś kupować od innych. To oznacza, że duże bloki gospodarcze nie mogą opierać swojego modelu rozwojowego głównie na eksporcie. Większe będzie znaczenie integracji regionalnej. Ogólny dobrobyt będzie niższy, bo efekty skali nie będą wykorzystywane w tak istotnym stopniu jak dotychczas. Ale w świecie podzielonym politycznie jeden globalny rynek jest niemożliwy. Przyszedł czas, by to przyznać.
Unia Europejska jako bardzo duży i rozwinięty rynek ma duże szanse, by obronić się przed bardzo negatywnymi skutkami wojen celnych. Może zredukować nadwyżkę handlową i udział eksportu w PKB poprzez wzmocnienie krajowych inwestycji, szczególnie w transformację energetyczną, cyfryzację i zdolności obronne. Przed większym wyzwaniem stoją te kraje, które swój model rozwojowy opierały na eksporcie na cały świat, jak Chiny, Wietnam, Korea. Ale sądzę, że – jak to w azjatyckiej kulturze – oni rozumieli nadchodzące zmiany i szykowali się do nich od dawna. Wstrząs będzie dla nich większy, ale kultura dyscypliny może sprawić, że politycznie będzie im się łatwiej dostosować.