Coraz więcej sygnałów ostrzegawczych

Piotr KuczyńskiPiotr Kuczyński
opublikowano: 2009-10-28 12:54

Minęły dwa tygodnie od ostatniego wpisu, a ilość komentarzy znacznie przekroczyła sześćset, więc trzeba napisać coś nowego. Najchętniej wszedłbym na cudze pole, ale świadomość własnej niekompetencji mnie powstrzymuje. Nie znaczy to, że problemu nie zasygnalizuję. W końcu przecież wszyscy Polacy znają się na ochronie (dawniej zwanej „służbą") zdrowia. Wchodząc na to pole zastanawiam się, czy to ja oszalałem, czy to media i politycy stracili poczucie rzeczywistości (delikatnie mówiąc). Mocne słowa, ale chyba konieczne. Wszyscy rozprawiają o sprawach naprawdę drugorzędnych, a tymczasem wykluwa się potwór, czyli prawdziwy kryzys ochrony zdrowia.

Słyszy się to tu to tam o problemach, o kłopotach NFZ, o szpitalach, które nie dostają zwrotów za nadwykonania, o dramatycznie długim czasie oczekiwania na ważne dla życia badania (pisała o tym niedawno „GW"), ale nikt nie bierze tego na sztandar - ani rząd, ani, co bardziej dziwi, opozycja. Rząd zajmuje się jednorękimi bandytami zamiast przede wszystkim ochroną zdrowia. Nawiasem mówiąc nie podoba mi się „pokazucha", którą według mnie jest zapowiedź wprowadzenia hazardowej prohibicji. Owszem, coś z rozrostem tej strefy (ale przecież nie w Internecie) trzeba zrobić. Trzeba to było jednak zrobić dużo wcześniej, albo później i po dłuższym przemyśleniu, a nie teraz tylko dlatego, że kilku panów próbowało ustawić sobie prawo (ustawę). Zostawmy hazard, wróćmy do ochrony zdrowia, gdzie idziemy szybkim krokiem ku totalnej zapaści. Przy obecnym zasileniu systemu w pieniądze nie da się chronić efektywnie zdrowia Polaków.

Premier Donald Tusk na początku swojego urzędowania mówił o stopniowym zwiększaniu składki zdrowotnej. Teraz twierdzi, że do tego nie dopuści. Przy obecnych wpływach z tego tytułu wybuch kryzysu (on już jest tylko na razie pełza) jest w stu procentach pewny. Czy rząd paraliżuje strach przed podniesieniem podatków, czy przemożna chęć sprywatyzowania systemu? Zakładam, że to pierwsze, ale pewny nie jestem. Wiemy przecież, że prywatna ochrona zdrowia z refundacją koszyka świadczeń przez państwo będzie o niebo droższa, a wcale nie tak znowu bardziej efektywna. W polskich prywatnych firmach czas oczekiwania na specjalistyczne badania wynosi od paru tygodni do... 6 miesięcy. Idziemy szybko ku zawałowi, ale politycy i media wolą babrać się w różnych aferach. Świat oszalał.

Mam nadzieję, że Czytelnicy wybaczą mi odejście od swojej „działki", ale musiałem coś napisać o tym, co najbardziej mnie ostatnio bulwersuje. Świat oszalał - tym możemy też wrócić na znane mi poletko, czyli na rynki finansowe. Widać tutaj pewne symptomy zmiany postaw banków i rządów. Na razie są one nieliczne i nie malują spójnego obrazu sytuacji. Coś jednak da się z tych sygnałów wyczytać. Mervin King, szef Banku Anglii, twierdzi, że działania rządów w celu ratowania systemu bankowego doprowadziły do olbrzymiego zagrożenia hazardem moralnym. Apeluje o przeprowadzenie głębokich reform i ostrzega, że stopy procentowe nie mogą ciągle pozostawać na tak niskim poziomie. Parę dni potem telewizja CNBC informuje, że administracja USA szuka rozwiązania dla problemu firm „za dużych by upaść". W ramach planu opracowanego przez rząd Federal Deposit Insurance ma dostać uprawnienia do podziału firm (w domyśle przede wszystkim banków), których upadek może zagrozić gospodarce. Doprowadza to oczywiście do gwałtownego spadku indeksów.

To nie wszystko. Ciekawe rzeczy działy się też na peryferiach. Australia podnosi stopy i ostrzega, że będzie je nadal podnosiła. Ludowy Bank Chin ostrzega, że należy się przygotowywać na zmniejszenie akcji kredytowej i zmiany w polityce monetarnej (czytaj: na podniesieni stóp). Indie zauważają, że inflacja może stać się groźna i ograniczają akcję kredytową zmuszając banki do zwiększenia zakupów obligacji. Brazylia wprowadza dwuprocentowy podatek na zagraniczny kapitał przeznaczony na inwestycje portfelowe. Inaczej mówiąc: chcecie kupić brazylijskie akcje lub reala? Możecie, oczywiście, ale zapłacicie podatek od wprowadzonych do Brazylii kapitałów. Nie dotyczy to inwestycji w realną gospodarkę. Można powiedzieć, że to taki swoisty podatek Tobina. Powodem jest zbyt mocna waluta brazylijska (real). Brazylia broni się przed kapitałem spekulacyjnym (lub, jak kto woli, przed funduszami inwestycyjnymi). Może coś mi umknęło, ale nie zauważyłem gwałtownej krytyki tego brazylijskiego posunięcia, co jest chyba swoistym signum temporis. Może dlatego mocno nie krytykowano, że prymusa nie należy krytykować, a Brazylia jest przecież prymusem. Może jednak krytyki nie było również dlatego, że podatek ten przez rok był zawieszony - przedtem wynosił 1,5 proc., więc nie było to nic nadzwyczajnego.

Wydaje się jednak, że w niektórych krajach, powoli, zaczyna się rozumieć jak niszczący wpływ mogą mieć przewalające się w kąta w kąt potężne kapitały spekulacyjne. Być może również znakiem czasu jest to, co mówił ostatnio Bill Gross, szef największego na świecie funduszu obligacji (PIMCO). Twierdzi on, że półroczny wzrost cen bardziej ryzykownych aktywów dobiegł końca, a wzrost gospodarki USA będzie poniżej historycznie uzasadnionej średniej. Zaapelował też o ustanowienie nowego porządku w światowej gospodarce, w którym regulacje rządowe byłyby większe niż obecnie, konsumpcja mniejsza (w USA), wzrost gospodarczy niższy, a rola USA zmniejszona. Można powiedzieć, że Gross głosi konieczność odejścia od zasad turbokapitalizmu. Ostrzega też obecny guru światowej gospodarki, czyli Nouriel Roubini, mówiąc, że proces carry trade (pożyczamy w dolarach, żeby kupować ryzykowne aktywa - w tym oczywiście kontrakty na surowce) doprowadzi do następnego kryzysu.

Jaki wniosek można wyciągnąć z tego, co wyżej napisałem? Otóż taki, że co prawda jakieś ożywienie gospodarcze nadchodzi, ale szybko rośnie świadomość tego, o czym już wiele miesięcy temu pisałem: rynki finansowe powtarzają stare błędy. Przecież to, co się na nich działo do połowy października było szaleństwem. Ceny surowców, wzrosty indeksów były wręcz szaleńcze. Niedawno Wolfgang Münchau z Financial Times napisał w artykule „Odliczanie do następnego kryzysu już się zaczęło", że spółki w USA są już przewartościowane o 35 - 40 procent. Posłużył się wskaźnikami Cape (cyklicznie korygowany wskaźnik cena/zysk - twórcą jest Robert Shiller) oraz Q (miara kapitalizacji rynku podzielonej przez wartość netto - twórcą jest noblista James Tobin). Oczywiście samo przewartościowanie nie musi doprowadzić do zawału, bo spółki tylko przez 10 procent czasu są wyceniane właściwie (w pozostałych okresach są albo niedowartościowane albo przewartościowane), ale ryzyko inwestycyjne jest nieporównanie większe niż zimą tego roku. Czy świadomość powtórki z rozrywki doprowadzi już teraz do spójnych i sensownych reform? Bardzo wątpię. Wręcz kompletnie nie wierzę. Banki i rządy podejmują indywidualne akcje, a najchętniej skupiają się na płacach w sektorze finansowym.

Owszem, kiedy już dojdzie do drugiego uderzenia kryzysu to reformy rozpoczną się na serio, ale nie teraz. Nie teraz, bo to, co rozpoczęło się w drugiej połowie października, czyli zderzenie realiów z nadziejami (patrz poprzedni wpis do bloga) doprowadziło do korekty i tylko do korekty, a nie do zawału. Od zimy mówiłem o konfrontacji realiów z nadziejami jesienią. Ostatnio (od początku miesiąca) mówiłem też, że korekta powinna się rozpocząć na przełomie października/listopada. Fakt, że we wpisie do bloga scenariusz był nieco inny, ale wszystkiego nie da się przewidzieć. Mamy korektę, ale taką, która nie kończy zabawy, chociaż zanosi się na najpoważniejszą ze wszystkich korekt od lipca tego roku. Musimy jeszcze zobaczyć powtórny ruch ku oporowi na S&P 500 (1.100 pkt.) i wtedy dopiero będziemy wiedzieli więcej. Z całą pewności jednak taka korekta nie zachęci do reform - wręcz przeciwnie: będzie do nich zniechęcała. I tak, jak stado lemingów (tych z filmów, a nie realnych;-), będziemy nadal wierzyli, że uda nam się przepłynąć morze...

Zapraszam na zaprzyjaźniony ze mną portal: http://studioopinii.pl/