Amerykanie już dawno odkryli, że pieniądze są nierozerwalnie związane z polityką. Prosta analiza statystyczna potwierdza, że istnieje wyraźna — i w zasadzie trudno wytłumaczalna— zależność między stopami zwrotu z rynku akcji a terminem wyborów prezydenckich w USA. Okazuje się bowiem, że trzeci rok kadencji urzędującego prezydenta jest statystycznie znacznie lepszy od dwóch pierwszych. Zjawisko to nazwano „cyklem prezydenckim”. Istnieją różne wytłumaczenia tego fenomenu. Najpopularniejsze głosi, że w pierwszej
połowie kadencji prezydent USA skupia się na realizacji złożonych obietnic wyborczych i generalnie próbuje zrobić coś pożytecznego dla kraju. Natomiast w trzecim roku wpada w „tryb wyborczy” (we wtorek 18 czerwca Donald Trump oficjalnie ogłosił rozpoczęcie kampanii o reelekcję w 2020 r.), usiłując zwiększyć szanse na własną reelekcję lub wybór kogoś ze swojego politycznegostronnictwa. Urzędujący prezydent używa do tego celu polityki fiskalnej (obniża podatki lub zwiększa wydatki) bądź monetarnej, naciskając na szefa Rezerwy Federalnej, aby ten obniżył stopy procentowe. I z tym właśnie mamy teraz do czynienia.
Donald Trump publicznie wzywa Jerome’a Powella, aby ten skończył z QT (co już Donaldowi Trumpowi udało się osiągnąć) i obniżył stopę funduszy federalnych (co według rynku ma nastąpić w drugiej połowie roku). Inwestorzy nie są głupi i potrafią rozpoznać, skąd wieje wiatr. Ustawiają więc swoje portfele pod przewidywane pobudzenie gospodarcze lub niższe stopy procentowe. Mówiąc wprost: kupują akcje, napędzając wzrost na Wall Street. Swój wkład w teorię cyklu prezydenckiego wniósł analitykWojciech Białek, który obliczył, że warto dokonać zakupu akcji „na koniec trzeciego kwartału poprzedzającego o dwa lata wybory prezydenckie w USA i sprzedaży indeksu pięć kwartałów później, czyli na koniec roku przedwyborczego”. Po roku 1934 taka strategia ani razu nie przyniosła straty! Mamy 21 na 21 przypadków sukcesu w ciągu ostatnich 84 lat.
Inny od poprzedników
Jeśli spojrzymy na rynek akcji przez pryzmat cyklu prezydenckiego, to wszystko nagle staje się jasne. Z jednej strony Donald Trump pod względem komunikacji z opinią publiczną (np. za pośrednictwem Twittera) i sposobem wyrażania swoich opinii jest zupełnym zaprzeczeniem poprzedników. Odróżnia go też to, że już w pierwszym roku prezydentury doprowadził do 20-procentowej zwyżki indeksu S&P500, wprowadzając potężne cięcia podatkowe dla biznesu. Jednak już w drugim roku wrócił do schematu, inicjując wojnę handlową z Chinami — czyli realizując sztandarowy punkt swojej kampanii wyborczej. Rezultat: w 2018 r. S&P500 spadł o 6,2 proc.
Teraz prezydent Donald Trump zaczyna się koncentrować na wyborach czekających go jesienią 2020 r. I co robi? Wymusza poluzowanie polityki Fedu i stara się mitygować spór celny z Chinami. Wszystko po to, aby „podpompować” rynek akcji, uniknąć recesji przed wyborami i zwiększyć szanse na ponowny wybór. S&P500 od początku trzeciego roku prezydentury Donalda Trumpa zyskał 15,2 proc., po drodze notując najlepszy pierwszy kwartał od 20 lat i w maju nieznacznie poprawił zeszłoroczne rekordy wszech czasów. Jeśli Fed zgodnie z oczekiwaniami rynku jesienią faktycznie zacznie obniżać stopy procentowe, wojna handlowa zostanie zawieszona, a gospodarka nie zdąży wpaść w recesję, to „cykl prezydencki” zaliczy kolejny rynkowy sukces.
Co, jeśli będzie inaczej?
Tyle że obecne wydanie cyklu prezydenckiego w USA może się okazać równie nieprzewidywalne jak sam prezydent. Przeciwko schematowi wyborczemu przemawia bowiem inny schemat — tym razem stricte giełdowy. Otóż przez pierwsze cztery miesiące 2019 r. S&P500 poszedł w górę aż o 17,4 proc. (w połowie czerwcanotował wzrost o 15,2 proc., licząc od początku roku), co było najlepszym wynikiem od 32 lat. Z historii ostatnich 90 lat wynika, że tak dobry początek roku (tj. wzrost o przynajmniej 16 proc.) za każdym razem zapowiadał słabą drugą połowę roku. Najgorszy przypadek to rok 1930, gdy podczas wielkiego kryzysu amerykański rynek akcji został przeceniony o 38 proc.
Drugi fatalny przypadek to pamiętny czarny poniedziałek z roku 1987, który to rok przyniósł zniżkę S&P500 o 14 proc. Pozostałe cztery przypadki były mniej spektakularne i przyniosły stagnację cen akcji przez resztę roku. Z tego wzorca wynikałoby,że przynajmniej do końca roku nie ma co liczyć na zarobek na amerykańskich akcjach. Giełdowi progności są jednak podzieleni względem perspektyw dla Wall Street. Pesymiści wskazują na odwrócenie krzywej terminowej, która przez ostatnie 50 lat poprzedziła każdą recesję w gospodarce Stanów Zjednoczonych. Optymiści kontrują, że nawet recesja nie musi oznaczać długiej i głębokiej bessy na Wall Street. Dodajmy też, że na recesję w Ameryce możemy poczekać nawet 23 miesiące. Tyle czasu od odwrócenia krzywej terminowej do recesji minęło w latach 2006-08.
Spory toczą się też wokół efektów oczekiwanej obniżki stóp procentowych w Fedzie. Stara szkoła uczy, że Fed, podnosząc stopy, „zabija” giełdowego byka i późniejsze obniżki nie są już w stanie zatrzymać ani rozpędzającej się bessy, ani recesji w gospodarce. Tak było choćby w roku 2007, 2001 czy 1989 — były to klasycznie spóźnione cięcia „awaryjne”. Ale były też takie cykle obniżek — nazwijmy je „prewencyjnymi” — które Fed przeprowadził „na wszelki wypadek”. Tak było w roku 1998, 1995 czy 1984. Dopiero czas pokaże, czy obecne cięcia stóp w Ameryce (o ile w ogóle będą) okażą się „awaryjne” czy „prewencyjne”.




