Czy zielone inwestycje naprawdę ratują świat?

Mirosław KonkelMirosław Konkel
opublikowano: 2025-06-08 20:00
zaktualizowano: 2025-06-08 10:39

Jego nazwisko wywołuje emocje – od fascynacji po wściekłość. Bjørn Lomborg, ekonomista i autor książki „Naprawa świata w 12 krokach”, twierdzi, że obecna polityka klimatyczna to luksusowa iluzja, za którą płacą najbiedniejsi.

Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

PB: Wielu postrzega pana poglądy jako ekscentryczne, nawet szalone. Dlaczego?

Bjørn Lomborg: Bo rzadko mają szansę skonfrontować się z pełnią moich argumentów. Zamiast tego docierają do nich strzępy opinii, często przefiltrowane przez krzykliwe nagłówki lub jednostronne narracje: „Lomborg? A, to ten, który kompletnie odleciał”. Tymczasem, gdy mam okazję przedstawić swoje stanowisko – podczas wykładów czy wywiadów – coś się zmienia. Słuchacze odkrywają, że nie jestem jakimś oderwanym od rzeczywistości dziwakiem. Moje propozycje są zakorzenione w logice i danych, a ich sedno – że powinniśmy kierować nasze zasoby tam, gdzie przyniosą największe korzyści – rezonuje z ludzkim poczuciem zdrowego rozsądku.

Sam pomysł priorytetyzacji działań publicznych według ich efektywności wygląda na racjonalny. Kontrowersje wzbudza pańskie ignorowanie zmian klimatycznych.

To nieporozumienie. Wcale nie lekceważę troski o środowisko – przeciwnie, uważam, że powinniśmy pomagać naturze i naszej planecie. Ale róbmy to bez popadania w histerię i bez wdrażania takich niebezpiecznych idei jak degrowth, czyli celowe ograniczanie wzrostu gospodarczego. Mój punkt widzenia jest prosty: najskuteczniejszym sposobem walki ze zmianami klimatycznymi jest wspieranie globalnego dobrobytu. W „Fałszywym alarmie” zachęcam, by nie kierować się strachem, lecz pomysłowością i racjonalnym myśleniem. A przesłanie mojej najnowszej książki, „Naprawa świata w 12 krokach”, brzmi jasno: skoro nie możemy zrobić wszystkiego naraz, inwestujmy tam, gdzie efekty będą największe.

Skąd pewność, że próba rozwiązania wszystkich problemów naraz to czysta utopia.

Zacznijmy od podstaw. Świat – w tym Polska – przyjął Cele Zrównoważonego Rozwoju ONZ. To lista życzeń, która zawiera dosłownie wszystko: koniec ubóstwa, głodu, chorób, nierówności i wojen, poprawę edukacji, walkę z ociepleniem klimatu… Cudownie brzmi. Ale jak idzie realizacja tych celów? Słabo. I to nie dlatego, że są złe – tylko dlatego, że chcemy zrobić wszystko naraz. To tak, jakby chcieć przebiec maraton, skacząc jednocześnie wzwyż i pływając stylem motylkowym. Dlatego razem z gronem wybitnych ekonomistów postanowiłem podejść do tematu rozsądnie: zidentyfikować te działania, które mają najlepszy stosunek kosztu do efektu.

Edukacja, przeciwdziałanie korupcji, bezpieczeństwo własności gruntów… Na jakiej podstawie wskazuje pan najbardziej obiecujące dziedziny?

Współpracuję z ponad 300 ekonomistami z różnych stron świata, w tym siedmioma laureatami Nagrody Nobla. Nie przedstawiam więc własnych tez jako niezależny publicysta – to wynik solidnych, empirycznych analiz. Mimo to moje podejście bywa źródłem kontrowersji, co w gruncie rzeczy jest zrozumiałe. Kiedy zaczynamy ustalać priorytety, niemal zawsze znajdzie się ktoś, kto poczuje się pominięty. Każdy chciałby, by to właśnie jego sprawa znalazła się na szczycie listy.

Zarzuca się panu także nieczułość, brak empatii.

Choć głęboko ludzka, niemal instynktowna, empatia może być zwodniczą siłą. Gdy widzimy zdjęcie cierpiącego dziecka, serce każe nam działać od razu. Ale czy to prowadzi do najlepszych decyzji? Nie zawsze. Szlachetne emocje często kierują naszą uwagę ku najgłośniejszym dramatom, a nie ku największym potrzebom. To rodzi problem: nasze wysiłki bywają nieefektywne. Prawdziwa empatia to nie chwilowe wzruszenie, tylko odpowiedzialność i chłodna analiza: gdzie za jednego dolara zrobimy najwięcej dobra? To nie musi oznaczać inwestycji w odnawialne źródła energii. Większy zwrot przynosi wsparcie innowacji w rolnictwie, rozwój handlu czy skuteczniejsza walka z gruźlicą. Dopóki nie zrozumiemy tej perspektywy i będziemy kierować się głównie współczuciem, będziemy nieefektywnie wykorzystywać dostępne zasoby.

W Danii – jak zresztą w całej Skandynawii – klimat urósł do rangi religii, a krytyka OZE brzmi tam jak herezja.

Owszem, w krajach skandynawskich podejście do ekologii jest jeszcze bardziej radykalne niż w chociażby w Polsce. Ale właśnie dlatego mam doświadczenie w rozmowach z ludźmi, którzy naprawdę głęboko wierzą w zieloną agendę. Oto, co ich często przekonuje: 50 lat temu dominowały inne lęki – przeludnienie, głód, wyczerpanie zasobów. Ale większość katastroficznych prognoz się nie sprawdziła. A jednak ci, którzy wtedy myśleli inaczej, byli nazywani szaleńcami. Teraz historia się powtarza. Krytyka obowiązującej narracji klimatycznej jest dziś tym, czym kiedyś była krytyka hipotezy bomby demograficznej.

Świat nie zmierza do apokalipsy?

Przeczą temu np. dane o katastrofach klimatycznych. W latach 20. XX w. ginęło w nich około 500 tys. ludzi rocznie. Obecnie – choć populacja się potroiła – liczba ofiar nie przekracza 10 tys. To efekt postępu, technologii, większego dobrobytu, a nie lepszego klimatu. Ale tego się nie mówi, bo nie pasuje do narracji. Badania są jednoznaczne, tyle że emocje dominują nad faktami. Dlatego powtarzam do znudzenia: decyzje publiczne muszą być oparte na dowodach, nie na wzruszeniu.

Unia Europejska postawiła przed sobą wzniosły cel: neutralność klimatyczną do 2050 r. Jak nie podziwiać takiej ambicji?

Spojrzenie na liczby rodzi pytanie: czy to aby na pewno najlepsza ścieżka? Szacowane koszty – minimum 300 bln EUR – mają przynieść zaledwie 0,02 stopnia mniej do połowy wieku, a do jego końca ledwie 0,08 stopnia. Korekta kosmetyczna, a kosztowna jak diabli – te pieniądze mogłyby odmienić losy milionów. Nie chodzi o to, że klimat nie jest ważny – jest. Ale czy nie marnujemy szansy, ślepo podążając za efektownym celem, podczas gdy są inne, mniej krzykliwe rozwiązania, które mogłyby zdziałać więcej? Mądrość polega na tym, by ważyć nasze priorytety, ignorując modne hasła.

Twierdzi pan, że to biedni płacą najwyższą cenę za politykę klimatyczną?

Bez wątpienia. Biedni są bardziej narażeni na skutki zmian klimatycznych, ale też najbardziej cierpią przez wzrost cen energii. Dla bogatych cena kilowatogodziny to drobnostka. Dla ubogich – kwestia przetrwania zimy. Gdy w USA spadły ceny gazu dzięki szczelinowaniu, śmiertelność z powodu zimna zmniejszyła się o ponad 12 tys. rocznie. Tanie ciepło ratuje życie. Droga energia zabija.

Europa mówi dziś krajom rozwijającym się: Nie używajcie paliw kopalnych.

To czysta hipokryzja. My się wzbogaciliśmy dzięki węglowi i ropie, a teraz mówimy krajom afrykańskim czy Indiom: Zacznijcie od wiatraków i słońca. Tyle że ich na to nie stać. Nie zbudują przemysłu ani nowoczesnego rolnictwa na niestabilnej, drogiej energii. Efekt? Utkną w biedzie. A my im powiemy: Przyzwyczajcie się.

Klimatyczna presja minie, jak kiedyś lęk przed przeludnieniem?

Tak. Za 20 lat wielu powie: To, co robiliśmy w latach 20., było bez sensu. Ale nie będą pamiętali, kto o tym mówił wcześniej. I to w porządku. Nie chodzi o to, by zapamiętali moje nazwisko. Chodzi o to, byśmy przestali marnować czas, pieniądze i energię – i zaczęli naprawdę pomagać ludziom.

Bjørn Lomborg

Adiunkt Copenhagen Business School, założyciel i dyrektor Copenhagen Consensus Center – duńskiego think tanku, który zajmuje się ochroną środowiska, proponując rozwiązania oparte na twardych danych i najlepszych narzędziach analitycznych. Autor głośnych książek „Fałszywy alarm. To nie biedni powinni płacić za zmiany klimatu!" i „Naprawa świata w 12 krokach”. Redaktor raportu „How Much Have Global Problems Cost the World? A Scorecard from 1900 to 2050”.