Danuta Hübner
Europosłanka z listy PO. Pierwszy polski komisarz w Unii Europejskiej (2004–09). Urodzona w 1948 r. w Nisku. Ekonomistka, ukończyła SGPiS. Szefowa kancelarii prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, minister ds. europejskich w rządzie Leszka Millera. Jako komisarz UE. Budziła się o 5, w biurze była o 7, wychodziła po północy.
Była Pani pierwszym polskim komisarzem w Unii Europejskiej. Widziała Pani z bliska walkę o narodowe interesy…
Oczywiście. Codziennie toczyły się twarde negocjacje. To były setki, tysiące spraw. Drobnych i większych. W Europie każdy naród ma swoje interesy. Urzędnik, gdy przychodzi do Brukseli, jest w teorii apolityczny. Ale jest tylko i aż człowiekiem, przywozi bagaż kultury, sympatii i sentymentów ze swojej ojczyzny.
A my co przywieźliśmy?
Wnieśliśmy do Unii poczucie świeżości oraz przekonanie, że nie ma rzeczy niemożliwych. Mnie bardzo tam irytowało, kiedy ktoś mówił: „Pani komisarz, tego się nie da zrobić, nigdy tego nie robiliśmy w Komisji Europejskiej”. Działało to na mnie jak płachta na byka. Z nawyku i przekonania walczyłam z takim podejściem. Bo zrobić da się wszystko! To taka polska wiara.
Jak nas traktowali starzy urzędnicy?
Weszliśmy do Unii jako kraj bardzo zapóźniony. Patrzono na nas jak na potencjalnych klientów pomocy, którzy będą więcej otrzymywać, niż dawać. Uważano, że musimy się najpierw nauczyć funkcjonowania w Unii. Szczególnie że my sami mówiliśmy o sobie, że jesteśmy homo sovieticus, że nie umiemy, że czegoś jeszcze nie robiliśmy, że jesteśmy z innego świata. Niepotrzebnie weszliśmy z mocnymi kompleksami i niepotrzebnie je tak silnie demonstrowaliśmy, na przykład w rozmowach prywatnych. Nic dziwnego, że z tego powodu czasem nie traktowano nas po partnersku. No i było nas tam mało. Ale bardzo pomogła polska młodzież. Nagle przyszli ludzie, którzy znają języki, pracują szybko, jak trzeba, to i w nocy. Przyjechali hurmem i obalili negatywne stereotypy o Polsce.
Dochodziło do spięć?
Tak. W Komisji Europejskiej było wielu urzędników, którzy mówili: „Sorry, ja do piątej”, i wychodzili z biura. Dla Polaków było to nie do pomyślenia. Czuć było w nich głód zmiany i pewien rodzaj zadowolenia, że tu wreszcie jesteśmy. Było wiele spontaniczności i entuzjazmu.
Czy Polacy zdają egzaminy na stanowiska w Komisji Europejskiej lepiej niż poprzednio?
Znam kandydatów, którzy zdawali egzaminy po siedem, dziesięć razy. A teraz są na stanowiskach kierowniczych w Komisji Europejskiej! Na początku było trudno, bo nasz system edukacyjny nie przygotował nas do sprawdzianów wiedzy przeprowadzanych w Unii. Zresztą nie tylko myśmy narzekali. To był kłopot także dla Skandynawów.
Jakie byłyby konsekwencje bankructwa Grecji i powrotu do drachmy?
Uważam, że jest przesadą mówić, iż wywołałoby to efekt domina czy zarażenia i że po kolei zaczną padać inne kraje. Trzeba usiąść przy stole i negocjować, aby uniknąć konsekwencji, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć. I koniecznie negocjować z rynkami finansowymi! To nie jest prawdą, że rynki są niewidoczne. Wiadomo dokładnie, kto co robi.
Ale w jaki sposób przeprowadzić taką operację bezpiecznie dla całej Europy?
Najpierw zdefiniujmy, co nazywamy bankructwem. Myślę, że ostatecznie sprowadzi się to do twardej restrukturyzacji greckiego zadłużenia, czyli częściowego jego umorzenia na warunkach wynegocjowanych z wierzycielami. Trzeba zdjąć z Aten taką część długu, aby kraj mógł odzyskać konkurencyjność i spłacić przynajmniej resztę.
Jaką część?
Ocenia się, że Grecja jest w stanie spłacać 40 proc. obecnego zadłużenia, które wynosi około 340 mld euro! Historia zna takie kontrolowane restrukturyzacje. Choć doraźnym efektem umorzenia części długu jest spadek zaufania do kraju, w dłuższej perspektywie przynosi to rezultaty. Dlatego taką operację należy bardzo dobrze przygotować i kontrolować. Musiałyby w niej uczestniczyć prywatne banki.
Dla wierzycieli to nie jest atrakcyjne.
Istotnie. Darowanie części długów Grecji będzie opłacało się wierzycielom tylko wtedy, gdy jej gospodarka zacznie ponownie rosnąć. Unia Europejska powinna znacznie lepiej przygotować się, aby dopomóc temu krajowi w powrocie do wzrostu.
Wiele osób się zniechęcało, nie miało w sobie uporu. W pierwszych latach przyrost Polaków na stanowiskach urzędniczych był strasznie mały. Ale to nadrobiliśmy i gdziekolwiek zadzwonię, Polacy już tam są. Jesteśmy widoczni. Dzięki temu urzędnicy z innych krajów inaczej patrzą na Polskę – w sposób bardziej wyważony. Niestety, zdarzali się tacy, którzy nas nie lubili. Byli nastawieni „anty”, czuli do nas żal za różne rzeczy. Kiedy w biurach pojawili się Polacy, siłą rzeczy animozje czy zagrania nie fair musiały pójść w kąt. Obecność Polaków sprzyja pilnowaniu polskiego interesu narodowego. Każdy kraj go ma, nie należy się tego wstydzić. A nasz interes jest w dużej mierze zbieżny z interesem europejskim.
Jako komisarz do spraw rozwoju regionalnego podróżowała Pani po całym kontynencie. Jak nas postrzegają elity Europy Zachodniej?
Kiedyś byliśmy młodszym bratem, któremu trzeba było pomóc, poklepać po plecach, załatwić pracę. A nagle weszliśmy do Unii i staliśmy się równorzędni w sensie formalnym. Nie bardzo wiadomo, co z takimi robić: mamy własne zdanie, potrafimy i możemy coś powiedzieć i trzeba się z tym liczyć! Wielu naszych przyjaciół w Unii miało trudności natury psychologicznej, by ten nowy stan rzeczy zaakceptować. Choć wielu z nich wcześniej tak bardzo nam pomagało. A nagle okazało się, że potrafimy wygrywać, bo w czymś jesteśmy lepsi, bo pracujemy dłużej, bo się w czymś wyróżniamy. Nie wiem, czy to zostało już do końca przeżute i strawione. W Europie Zachodniej to idzie bardzo powoli i związane jest ze stereotypami krążącymi na temat Polaków.
Jesteśmy już w klubie czy nadal stoimy w przedpokoju i czekamy, aż czasami nas zaproszą do tej głównej sali, gdzie możni Europy, grzejąc się przy kominku, decydują o ważnych sprawach?
Na pewno nie jesteśmy jeszcze całkowicie po drugiej stronie drzwi. Widzimy to, gdy decyduje się o ważkich kwestiach i niekoniecznie pyta się nas o zdanie. Nie dotyczy to tylko Polaków, ale też wszystkich „nowych” państw. Jednak pamiętajmy, że w Unii jest skłonność „starych” do niepytania „nowych”. Najważniejsze decyzje integracyjne inicjuje grupa dwóch, trzech państw. Często spotykają się za zamkniętymi drzwiami. Ale Unia potrzebuje tych spotkań. Można to lubić albo nie, ale tak jest. Inaczej nie zostałoby podjętych wiele decyzji. Mój stosunek do tego, że pani Merkel spotyka się z prezydentem Sarkozym w jakimś zamku czy kurorcie, nie jest całkowicie negatywny. Gdyby oboje nie domówili się w październiku 2010 roku we francuskim Deauville, ministrowie finansów najważniejszych państw strefy euro nie przyznaliby kolejnych funduszy dla Greków.
Czy Grecja zbankrutuje?
Myślę, że rynki już się pogodziły z taką możliwością. Najlepszy dowód to ceny greckich obligacji.
Istnieje jakaś alternatywa?
Nie ma innego wyjścia. Grecja przez kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat musiałaby mieć bardzo wysoki wzrost gospodarczy, by złapać oddech i regularnie spłacać dług. Ale nie możemy czekać – tym bardziej że problem wzrostu dotyczy całej Europy. Umorzenie części długów Grecji i rozłożenie spłaty na lata trzeba szczegółowo wynegocjować. To nie może odbyć się na zasadzie, że premier Jeorjos Papandreu wieczorem idzie spać, a rano ogłasza: „Nie płacimy!”. W Polsce wynegocjowaliśmy takie porozumienie z wierzycielami na początku lat 90. To nas uratowało. Przyniosło ulgę w finansach, a później impuls rozwojowy.
W XIX wieku Hiszpania bankrutowała aż cztery razy! Czy umorzenie greckiego długu nie zachęci innych krajów do ucieczki w bankructwo?
Nie możemy zakładać, że politycy uwielbiają takie ryzyko. Zaufałabym europejskim przywódcom. Są odpowiedzialni. Premier Grecji pracuje w olbrzymim napięciu i forsuje drakoński pakiet oszczędnościowy. Na ulicach ma tysiące demonstrantów. Mimo to nie ulega ich naciskom i kontynuuje program cięć i trudnej prywatyzacji. Grecy są przygotowani na ewentualność bankructwa. Ale wbrew temu, co się mówi, nie grozi to Hiszpanom ani Włochom. Pierwsi zreformowali już chory sektor bankowy, drudzy są zadłużeni przede wszystkim we własnych instytucjach finansowych. Uważam, że nie będzie bankructw innych krajów Unii Europejskiej.
Dlaczego euro musi być taką świętością? Może powinniśmy mieć w Europie różne waluty?
Nie zgadzam się. Euro nie jest w kryzysie. Powinniśmy mieć jedną walutę. Problem polega na tym, że w strefie euro wciąż nie ma wspólnej polityki fiskalnej – przede wszystkim jednolitego systemu podatkowego. Euro w czasie kryzysu było kołem ratunkowym dla krajów tej strefy. Gdyby każdy miał swoją walutę, wszystkie walczyłyby ze sobą na rynkach o kapitał. Każdy bank centralny dewaluowałby swój pieniądz, by zyskać przewagę konkurencyjną wobec sąsiadów. To byłby horror! Nie ma bardziej niezawodnego mechanizmu stabilizującego gospodarkę niż wspólna waluta. Przecież widzimy, jak łatwo zmienić kurs złotego. Nie bardzo wiemy, dlaczego nagle, bez wyraźnego powodu, idzie do góry albo spada. Naprawdę warto mieć wspólny pieniądz europejski. Bo wtedy kraj jest bezpieczniejszy.
Czy chcemy, czy nie, strefa euro będzie strefą większej prędkości w Unii. Ci wewnątrz strefy będą się musieli głębiej integrować w sensie ekonomicznym i politycznym.
A co my mamy robić? Wchodzić do strefy czy nie wchodzić?
Trzymać się Europy i uczestniczyć we wszelkich procesach integracyjnych. To jedyny rozsądny wybór. Przecież i tak w naszej gospodarce musimy zrobić to wszystko, co należy, aby wejść do strefy euro. Więc działajmy! I wybierzmy moment wejścia dla nas najbardziej opłacalny. Jeśli wejdziemy po dobrym kursie wymiany, to będzie nam to tylko służyć.
Za rządów PiS byliśmy już blisko spełnienia kryteriów wejścia do strefy euro.
Ale nie było woli politycznej. Był jeden moment, kiedy własna waluta była dla nas korzystna – w 2008 roku spadek wartości złotego pomógł gospodarce utrzymać aktywność. Słabsza waluta powoduje, że towary i usługi danego kraju są bardziej konkurencyjne, bo opłaca się je produkować, kupować i eksportować. Ale według mnie lepiej być w grupie silniejszych. Euro jest walutą światową, a Unia Europejska potęgą gospodarczą. Lubimy się samobiczować, że zagrażają nam Indie czy Chiny. Ale nie popadajmy w kompleksy. Europa nadal jest silna i walczy na rynkach światowych. Mamy produkty wysoko przetworzone, bardzo nowoczesne. One są ciągle konkurencyjne.
A poczucie solidarności? Troszczymy się o siebie w Europie czy zaczynamy się spierać?
Unia ze wspólnej kasy wspomaga uboższych za pomocą funduszy strukturalnych. Dzięki temu powstają drogi, koleje, lotniska, cała infrastruktura. Jednocześnie ubożsi za pieniądze z funduszy kupują u bogatszych maszyny budowlane, technologie. Kwitnie handel. Właśnie dlatego mechanizm funkcjonowania Unii jest tak wspaniały! Tu w dalszej perspektywie nikt nie traci. Przecież troszczymy się o Greków, dajemy im kredyty w potrzebie. To chyba najlepszy przykład solidarności europejskiej.
Czy poszczególni obywatele Unii też się tak troszczą: w Helsinkach martwią się, że w Portugalii jest powódź lub płoną lasy?
z okładki
Chwila, gdy wszyscy będziemy czuli się obywatelami każdego skrawka Europy, jeszcze nie nadeszła. Nie ma silnej europejskiej opinii publicznej ani europejskiego „demos”. Trochę wody jeszcze upłynie. To jest problem Europy „dzisiaj”. Z poziomu instytucji nie zeszliśmy na poziom człowieka, obywatela.
W krajach łacińskich, takich jak Włochy czy Francja, widać tendencję do odbudowy dawnego „limes” Cesarstwa Rzymskiego na południowych wybrzeżach Morza Śródziemnego. Za nim jest Afryka z bogactwami naturalnymi: ropą i gazem. Czy ta tendencja nie szkodzi naszym planom dalszego poszerzania Unii na Wschodzie?
Unia Śródziemnomorska, wymyślona przez prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego, napotyka trudności w realizacji. Polityka wschodnia – mimo naszej najlepszej woli i naszych partnerów – też dopiero nabiera przyspieszenia. Sądzę, że powinno to przebić się do świadomości wszystkich Europejczyków, iż Unia odnosi sukcesy tylko wtedy, gdy potrafi się zmobilizować jako jedność w stosunku do Południa i Wschodu. Pamiętam wiele swoich rozmów z Chińczykami, bo dużo z nimi współpracowałam jako unijny komisarz. Podkreślali, jak ważna jest dla nich zjednoczona Europa: dla pokoju, dla rozwoju gospodarczego również ich kraju. Nie rozumieli, czemu my tam od wewnątrz ciągle się kotłujemy. Sądzę, że jedność europejską mogą naruszać nie tylko interesy narodowe, ale też czynniki geopolityczne. Kwestia pozyskiwania energii była takim czynnikiem rozbijającym przez ostatnie 20 lat. Kryzys i niemożność poradzenia sobie z wieloma wyzwaniami wzmocniły podziały.
Czy wewnętrzne podziały w Europie są nieuniknione?
Przezwyciężenie podziałów jest trudne. W tyglu europejskim mocno się gotuje. Panuje jednak silne poczucie, że musimy być zjednoczeni. Większość krajów rozumie, że w jedności siła. W pojedynkę nie zwalczymy kryzysu, nie pomożemy Grecji, nie przywrócimy trwałego wzrostu gospodarczego. Wreszcie udało się wprowadzenie długo oczekiwanych reform, takich jak utworzenie wspólnego europejskiego nadzoru finansowego. W strefie euro zaczyna postępować coraz głębsza integracja.
Czy Hiszpania może być naszym sojusznikiem na Wschodzie? Premier Zapatero przyjechał do Warszawy na obrady Partnerstwa Wschodniego. Prezydent Francji i premier Włoch nie przybyli.
Polityka sąsiedztwa Unii odniesie sukces tylko wtedy, gdy obie tendencje będą pogodzone.
W Unii zawsze były wielotorowe kierunki polityczne. Koniecznie musimy wypracować jednolite stanowisko. Nie możemy ciągnąć w różne strony, bo Francuzów obchodzi taki kierunek, a Skandynawów inny.
Popiera Pani pomysł wprowadzenia dla kobiet parytetów w radach nadzorczych i zarządach firm? Krytycy mówią, że to nie ma wiele wspólnego z wolnym rynkiem.
Jestem zdecydowaną zwolenniczką wprowadzenia parytetów. Przecież nie mają zastąpić jakości! A krytycy jakoś o tym nie wspominają! Istnieją odpowiednie procedury powoływania na stanowiska w radach i zarządach firm. Nie chodzi o to, żeby brać wszystkie przypadkowe kobiety i od razu mianować je dyrektorami! Nikt nie będzie zamykał oczu i nie patrzył, czy kandydatka jest mądra, czy głupia, tylko buch ją do zarządu, bo to baba! Wierzę, że biznes jest na to zbyt mądry, aby podejmować tego typu nierozsądne decyzje.
Czy mamy w Europie wystarczającą liczbę kobiet odpowiednio wykształconych i przygotowanych do pełnienia wyższych funkcji menedżerskich?
Nie możemy czekać, aż to się wyrówna w naturalny sposób, bo będziemy czekali sto lat. Trzeba to przyspieszyć. W USA powszechnie krytykowano akcje afirmatywne Afroamerykanów – promowanie ich w celu wyrównania szans na uniwersytetach i w korporacjach. Po latach wyraźnie widać, że to dało dobre rezultaty.
Ale są zawody zdominowane przez mężczyzn. Na politechnikach studiuje niewiele kobiet...
Jeżeli kobiety dostrzegą szansę, to też będą szukać zawodów uważanych dawniej za męskie. Kiedyś lekarzami i prawnikami byli tylko mężczyźni. Dzisiaj mamy mnóstwo prawniczek, lekarek. Nie myślmy w ten sposób: „Po co studiować, jeśli potem drzwi są zamknięte?”. Stwórzmy kobietom zachętę do awansu. Dane socjologiczne wykazują, że firmy, w których osiągnięto pewną masę krytyczną kobiet, funkcjonują znacznie lepiej niż te, w których okopali się sami panowie. W Stanach Zjednoczonych jest już wiele prezesek dużych firm, koncernów globalnych. W Polsce niektóre panie jeszcze nie rozumieją konieczności wprowadzenia parytetów. Same zrobiły kariery i pytają: „Jakie parytety? Przecież ja tu jestem! Nie ma żadnej dyskryminacji”.
Pani parytety nie były potrzebne. Zrobiła Pani błyskawiczną karierę naukową: doktorat w trzy lata, habilitacja w sześć.
No tak. Byłam niecierpliwa. Wychowywałam dzieci i zajmowałam się intensywnie nauką.
Była pani na stypendium naukowym w Hiszpanii, gdy jeszcze żył generał Francisco Franco. Kobietom nie było tam łatwo.
Owszem. Ale później Hiszpanie dokonali ogromnego postępu. Masa kobiet zrobiła wielkie kariery w wielu dziedzinach, także w polityce. Nawet ministrem obrony została kobieta, i to w zaawansowanej ciąży. Wywarło to wielkie wrażenie na wszystkich. Przyznaję jednak, że w Europie jest nadal dużo takiego „dobrodusznego seksizmu”. Mężczyźni deklarują, że są za równością, ale widać, że naprawdę myślą co innego.
Ile godzin dziennie pracowała Pani jako unijny komisarz? Miała Pani czas na spacer, relaks?
To była harówa. Budziłam się o 5, w biurze byłam o 7, wychodziłam po północy. Bez przerwy coś się działo. Teraz jako europosłanka pracuję podobnie, po 18 godzin na dobę, siedem dni w tygodniu. Do Parlamentu Europejskiego jedni posłowie wpadają z wizytą, inni są tam cały czas. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, ile w Europie się dzieje, ile spraw trzeba załatwiać! Nieustanne spotkania, konferencje, uzgodnienia. Za mną, w pozytywnym sensie, ciągnie się to, że byłam komisarzem. Spotykam się z delegacjami państw i regionów. Każdy coś chce, jak nie Hiszpanie z Madrytu, to delegacja z Wysp Kanaryjskich. Wczoraj byłam na konferencji w Edynburgu, dzisiaj Warszawa, jutro Bruksela. Mam poczucie, że to jest komuś potrzebne. Nie jest to czas zmarnowany.
Może Pani za bardzo lubi pracować?
Lubię. Europa lokalna, uniwersytecka, biznesowa jest wielkim kotłem, w którym aż wrze od inicjatyw. W mediach pokazują obrady rady ministrów, szczyty szefów państw. A to jest ułamek. Pożytki ze wspólnej Europy widać w każdej gminie, w każdym kraju. Uczestniczenie w tych wszystkich pracach sprawia mi radość. Jednocześnie to powoduje, że człowiek przysypia potem ze zmęczenia w poczekalni na lotnisku.
Była Pani ministrem, zarządzała ważnymi komisjami Unii Europejskiej. Nie ma wielkiej różnicy w zarządzaniu takimi urzędami a dużą firmą. Dlaczego nie zajęła się Pani biznesem?
Bo miałam poczucie misji publicznej. W Europie jest tyle do zrobienia! Miałam wiele ofert z międzynarodowego sektora gospodarczego. Odmówiłam. Postanowiłam startować w wyborach do Parlamentu Europejskiego, bo tyle już wiem, że mogę tam zrobić znacznie więcej niż osoba początkująca. Ale stale mam kontakt z prywatnym biznesem. Cały czas przychodzą do mnie przedsiębiorcy, którym społecznie doradzam, co robić, żeby dobrze się poruszać w krajach Unii.
Czy zachodni Europejczycy mają poczucie „utraty bogactwa”? Europa musi być bardziej konkurencyjna w stosunku do goniącej ją Azji.
Jestem pewna, że uda się utrzymać przewagę Europy w świecie. W Azji też rosną koszty płac, i to bardzo szybko. Zatem tamtejsze gospodarki będą tracić na konkurencyjności. A społeczeństwa też chcą się bogacić i trudno będzie zmuszać ludzi do niewolniczej pracy czy spania na ulicach. Europa ma na pewno duży problem z pobudzeniem wzrostu gospodarczego. Powinniśmy zmienić nasz styl życia: racjonalizować koszty zużycia energii, konsumować mniej łapczywie, oszczędzać.
Czy urzędnicy Unii zastanawiają się nad tym, jak złagodzić niezadowolenie społeczne? Przez Europę przelewa się fala burzliwych protestów. Ludzie nie chcą pogodzić się z tym, że obniżyły się im dochody.
Musimy pogodzić się ze zmianą stylu życia. To wielkie wyzwanie. Politycy i organizacje pozarządowe muszą się zastanowić, co zrobić, abyśmy jako społeczeństwa zaakceptowali nową rzeczywistość. W porównaniu z tym, co było, wydaje się gorsza. Natomiast może dostarczyć nowych impulsów. Efektem powinna być mniej ostentacyjna konsumpcja, mniej egoizmów, większy nacisk na tworzenie kapitału społecznego, czyli więzi społecznych, sąsiedzkich, rodzinnych, wzajemna pomoc. Teraz jest czas na zawarcie nowej umowy społecznej w Europie. Mamy problemy demograficzne. Przez najbliższe dziesiątki lat Europa będzie traciła ludzi. Bo choć we Francji czy w Irlandii rodzi się więcej dzieci, to na całym kontynencie od 2020 roku liczba ludności będzie spadać. Już dzisiaj mamy wiele regionów, miast, gdzie zachodzi ten proces. Przyrost demograficzny w Europie to zasługa imigracji, ale nie ma wspólnej polityki imigracyjnej. Systemy społeczne na dłuższą metę tego nie wytrzymają.
Co robić, aby w Polsce wydobyć się z umiarkowanego wzrostu 3–4 proc. i szarpnąć mocno do przodu?
Polska jest krajem ogromnych, niewykorzystanych możliwości. Ciągle bazujemy na resztkach tego, co nam dawało wzrost w przeszłości. Naszą szansą jest gospodarka oparta na wiedzy, innowacyjności, współpracy uczelni z małymi i średnimi firmami. I oszczędność energii! Widziałam w Nawarze w Hiszpanii akcję przeznaczania publicznych pieniędzy na dopłaty, żeby ludzie co trzy lata wymieniali lodówki, pralki. Ludzie dostają zachętę do kupowania nowych, oszczędniejszych urządzeń. Nakręcają popyt.
Liczę na to, że nasz nowy rząd przygotuje spójną politykę, która w podobny sposób będzie pobudzać gospodarkę.
A co z cięciami w budżecie państwa, do których tak mocno zachęca nas większość analityków?
Ciągle mówimy o tym, jakich dokonać cięć w budżecie, a nie rozważamy dużo ważniejszej sprawy: efektywności wydawania naszych pieniędzy. Z mniejszego budżetu możemy wygenerować takie same lub lepsze usługi publiczne. Owszem, powinniśmy jak najszybciej zrównoważyć budżet i nawet osiągnąć nadwyżkę. Ale trzeba też obejrzeć każdą złotówkę przepływającą przez budżety wszystkich ministerstw i państwowych instytucji. Należy sprawić, żeby pieniądz publiczny przyciągał jak najwięcej pieniądza prywatnego. A przetargi publiczne należyrozpatrywać nie tylko pod kątem obniżania kosztów, ale także innowacyjności gospodarki. U nas takie myślenie z trudem dopiero toruje sobie drogę.
Ile możemy uzyskać w następnym budżecie Unii?
Na pewno jest olbrzymia szansa na 80 mld euro dla Polski.
Kto będzie naszym sojusznikiem w budżetowych zmaganiach? Niemcy? Francuzi? Małe kraje?
Ludzie. Po prostu ludzie. W Unii wszystko opiera się na ludziach. Zawsze możemy ich przekonać, jeśli mamy argumenty. Jednak przyznaję, że w tej chwili w Europie brakuje przywództwa. Potrzebujemy mężów (i żon) stanu, bo nasza epoka ich potrzebuje. &