Diagnoza i recepty Paula Krugmana

Piotr KuczyńskiPiotr Kuczyński
opublikowano: 2013-06-12 12:00

Właśnie przeczytałem książkę „Zakończcie ten kryzys!” Paula Krugman. Pozycja bardzo ciekawa i co ważne napisane strawnym dla każdego językiem (no, może prawie dla każdego). Amerykańscy naukowcy potrafią pisać tak, że chce się ich czytać. Niestety, polscy najczęściej tworzą cegły, które można by sprzedawać w aptekach. Oczywiście jako środki nasenne. Prawdą jest bowiem, że to ludzie dużego formatu potrafią to co skomplikowane wyrazić w sposób zrozumiały nie tylko dla wtajemniczonych siedzących w wieży z kości słoniowej.

A propos wieży z kości słoniowej to śledzę z dużym zainteresowaniem dyskusję na temat opracowanego przez dwóch znanych ekonomistów (Janusza Jankowiaka i Mirosława Gronickiego – w skrócie J&G) na zlecenie Lewiatana raportu "Wpływ OFE na gospodarkę”. Według autorów i ich wyliczeń polski PKB byłby o 7 procent niższy (skumulowany), gdyby nie było OFE. Piszę o wieży z kości słoniowej, bo mało kto zapewne wie jak J&G doszli do swojego wyniku. Jednak jak myślę każdy wie, że jeśli model ma 64 parametry (a tak mówił Janusz Jankowiak) to nieznaczna zmiana kilku z nich (a muszą być wśród nich nie tylko fakty, ale i domniemania) doprowadzi do kompletnie innego wyniku.

Kontynuując dygresję od głównego tematu powiem jednak, że nie to jest najważniejsze. Od dawna chciałem na temat tego raportu napisać zadając proste pytanie: czy J&G w swoim raporcie uznali, że skoro OFE by nie było to nie wydarzyłoby się nic oprócz tego, że zadłużenie państwa byłoby niższe, a PTE nie zarobiłyby 17 mld złotych? Inaczej mówiąc: czy państwo byłoby bierne, czy może (co wielu Forumowiczów uważało za pewne) zwiększałoby zadłużenie wydając na inne cele? A jeśli zwiększałoby to jaki byłby mnożnik i jaki wzrost PKB wynikający z tego zadłużenia? Prawda, że to ciekawe pytanie?

Zupełnie intuicyjnie można założyć, że gdyby te 200 mld złotych przeznaczyć na przykład na infrastrukturę to PKB wzrósłby zdecydowanie więcej niż o 7 procent w ciągu 14 lat. Nawiasem mówiąc kilka tygodni temu podobne pytanie zadał Mirosławowi Gronickiemu redaktor Jacek Żakowski. Okazało się, że duet J&G nie brał w ogóle pod uwagę alternatywnych scenariuszy. Nie takie bowiem było zamówienie Lewiatana. Mirosław Gronicki wręcz stwierdził, że najprawdopodobniej, gdyby użyto tych środków w odpowiedni sposób, wzrost PKB byłby większy niż (dyskusyjne według wielu innych ekonomistów) 7 procent. Skoro tak to ten raport był tylko i wyłącznie bezużytecznym ćwiczeniem akademickim.

Wróćmy jednak do książki. W większości spraw poruszonych przez Krugmana się z nim zgadzam, chociaż uważam, że w wielu miejscach uproszczenie jest nadmierne, a amerykocentryzm zbyt duży. Krytykowanie noblisty jest zawsze zajęciem ryzykownym i grozi ośmieszeniem się (co nie przeszkadza wcale wielu Forumowiczom właśnie Krugmana zajadle krytykować , ale podejmę to ryzyko pokazując kilka miejsc w tej książce, gdzie autor wygłasza poglądy które uważam za nietrafne lub niewystarczająco pogłębione.

Na przykład Krugman wręcz wykpiwa tych ekonomistów, którzy twierdzą, że ultra niskie rentowności obligacji amerykańskich to wynik obawy o to, co stanie się ze strefąeuro w połączeniuze skupem tych obligacji przez Fed. Krugman twierdzi, jak rozumiem, że nie te czynniki są najważniejsze – uważa, że niskie rentowności sygnalizują po prostu i wyłącznie to, że nie ma zagrożenia inflacyjnego. Że mimo ciągłego druku dolarów (jenów, funtów) inflacja światu nie grozi.

Uważam, że tak nie jest. To rzeczywiście obawy o losy świata i skup aktywów przez Fed tak bardzo obniżył rentowności obligacji w USA, że w lipcu 2012 roku sięgnęła ona na obligacjach 10. letnich poziomu 1,4 proc. Wtedy to zresztą hossa na rynku obligacji (im wyższe ceny, tym niższa rentowność) się skończyła. Obecnie rentowność przekroczyła poziom 2,2 proc. Czy z tego należy wyciągnąć wniosek, że za chwilę pojawi się inflacja? Tak przecież należy interpretować to, co napisał Paul Krugman.

Nie zgadzam się z tą tezą. Rentowności obligacji amerykańskich (i niemieckich) rzeczywiście zanurkowały rzeczywiście dlatego, że inwestorzy szukali bezpiecznych przystani dla swoich kapitałów. A przecież obligacje amerykańskie uważane są w ujęciu globalnym za aktywa najbardziej bezpieczne. Poza tym Fed nie tylko utrzymywał stopy procentowe na zerowym poziomie, ale i skupował obligacje (potem również inne aktywa) to zdecydowanie stało za spadkiem rentowności na rynku wtórnym. Od wielu miesięcy czynniki obniżające rentowności zaczęły zanikać.

Przede wszystkim we września 2012 to ECB postanowił, że będzie kupował obligacje państw strefy euro, które są zagrożone przez gwałtownie rosnące rentowności długu (z powodu nadmiernego zadłużenie lub deficytu budżetowego lub obu tych czynników), ale tylko tych państw, które udałyby się po pomoc do europejskiego funduszu Pomocowego (ESM) i zobowiązały do realizowania programów naprawczych. ECB nigdy jeszcze z tego programu nie skorzystał, ale samo przyjęcie przez bank tego rozwiązania gwałtownie obniżyło rentowności obligacji Włoch i Hiszpanii.

Od tego momentu popyt na aktywa z etykietą „bezpieczna przystań” zaczął zanikać (z przerwą na kryzys cypryjski). W tym roku zrodziła się też obawa o to, że Fed zacznie redukować swój program „poluzowania ilościowego” (QE), czyli skupu aktywów, czym de facto zaostrzy politykę monetarną. Te czynniki musiały podnieść rentowność obligacji na rynku wtórnym. Na razie jednak nie widać nawet śladu wysokiej inflacji (w USA w kwietniuinflacja wzrosła o 1,1 proc. w stosunku do 2012 roku). Tu Krugman się myli.

Główną tezą tej książki jest to, że wysokiej inflacji nie będzie dopóki nie będzie szybkiego rozwoju gospodarczego. Dopiero bowiem szybki rozwój gospodarki zmniejszy bezrobocie i zwiększy parcie na płace. Jeśli gospodarka ruszy to wtedy banki centralne będą miały mnóstwo czasu do zatrzymanie inflacji na odpowiednim poziomie. Autor uważa, że ten odpowiedni poziom to około 4 procent. Przy takiej inflacji oddłużać się będzie zarówno USA jak i jego zadłużenie obywatele, a gospodarce taka inflacja nie zaszkodzi.

Obawiam się jednak, że Krugman nie docenia sytuacji, którą ja nazwałem kiedyś diabelską alternatywą banków centralnych. Jeśli rzeczywiście zobaczymy ożywienie gospodarcze i szybko zmniejszające się bezrobocie, co zaowocuje rosnącą inflacją to banki będą miały do wyboru: hamować inflację, czy tłumić ożywienie? Nie jestem przekonany, że uda im się zastosować takie środki, które pozwolą na ożywienie bez rozpędzenia dużej inflacji (nie hiperinflacji – dużej inflacji rzędu 6-7 proc.).

Poza tym Krugman zdecydowanie niedocenia wpływu rynków finansowych na rozwój sytuacji w realnej gospodarce. Kwestia instrumentów pochodnych jest w książce prawie niewidoczna, a brak właściwych reform (na przykład brak powrotu do regulacji Glass-Steagall’a rozdzielającej bankowość inwestycyjną od kredytowo-depozytowej) podkreślony, ale bez mocnej konkluzji. A powinna być taka, że dopóki nie będzie prawdziwej regulacji rynków (przynajmniej podatku Tobina, nowych regulacji rozdzielających bankowość inwestycyjna od pozostałej oraz podzielenia dużych baków na mniejsze) to wszystkie działania będą tylko półśrodkami.

Krugman nie zwraca też uwagi na role „trzeciego elementu” (mój termin, przypominam, że chodzi o to, że trzecim elementem są fundusze inwestycyjne i to one, a nie realne popyt ustalają ceny surowców). Jeśli rzeczywiście zobaczymy ożywienie gospodarcze to fundusze rzucą się nie tylko na akcje, ale i na surowce i szybko wydmuchają bańki spekulacyjne. Wtedy do inflacji wynikającej z presji na płace dojdzie inflacja surowcowa, a diabelska alternatywa banków centralnych będzie jeszcze bardziej diabelska.

Krugman uważa, że popełniono błąd, bo środki wyasygnowane przez rząd i Fed w kolejnych pakietach pomocowych były zbyt małe, żeby zdecydowanie pomóc gospodarce. Skutki dla gospodarki i obywateli były niewielkie, a to skompromitowało całą ideę pompowania świeżo drukowanych dolarów w gospodarkę. Noblista widzi co prawda, że wiele pary poszło w gwizdek (zamiast w realną gospodarkę w rynki finansowe), ale nie wyciąga wniosków.

A są takie, że podpompowane na szczyty wszech czasów indeksy pomogły pośrednio gospodarce USA. Tam bowiem 60 procent rodzin w bezpośrednio lub pośrednio (fundusze inwestycyjne bądź emerytalne) posiada akcje. Wysokie ceny akcji zwiększają „efekt bogactwa” rodziny amerykańskiej, a to pomaga w zwiększeniu konsumpcji. To z kolei pomaga we wzroście PKB, którego 60 procent zależy od popytu wewnętrznego. Tyle tylko, że to nie jest to samo, czym byłaby bezpośrednia pomoc gospodarce. Efekt byłby dużo większy.

Krugman uważa, że należy zdecydowanie zwiększyć poziom pomocy dla gospodarki. Miałoby to być według niego prawdziwe, skokowe uderzenie potężnymi środkami (oczywiście nowo wydrukowanymi dolarami). Można by je użyć na przykład do renowacji, remontów infrastruktury, która w USA jest w opłakanym stanie (sic!). Problemem tej książki jest jednak to, że co prawda stawia dość celną diagnozę choroby, ale daje nierealne recepty na leki służące dla jej uleczenia. Nie wyobrażam sobie bowiem, żeby Amerykanie, a szczególnie Partia Republikańska z jej prawym skrzydłem (Tea Party) wyrazili zgodę na propozycję potężnego druku dolarów.

Krugman chyba zdaje sobie z tego sprawę, bo mówi, że nawet jeśli nie będzie siły politycznej zdolnej wdrożyć jego pomysły to należy o nich mówić. Jak rozumiem mówić po to, żeby mieć czyste sumienie – przynajmniej się próbowało. Tyle tylko, że nic z tego nie wynika, a ożywienie gospodarcze coraz bardziej zaczyna przypominać stagnację.

http://www.macronext.pl/pl/blog/wpis/diagnoza-i-recepty-paula-krugmana

Popieram kampanię o której niżej:

https://www.youtube.com/watch?v=hXMzCv0Uksk&feature=player_embedded

Fundacje „Promyk Słońca“ (www.promykslonca.pl) i      „Też chcemy być“ (www.tezchcemybyc.com.pl)

Zapraszam na zaprzyjaźniony ze mną portal: http://studioopinii.pl