Rząd ma zająć się dziś projektem budżetu na 2025 r. – wyjątkowo w środę, a nie we wtorek, kiedy zwykle odbywają się posiedzenia Rady Ministrów. Spór między partiami dotyczy głównie składki zdrowotnej. Najbardziej interesujące jest jednak to, że dyskusja nie dotyczy, czy i jak redukować deficyt, ale ile dodatkowych kosztów można jeszcze w nim zmieścić. Według Onetu Donlad Tusk powiedział, że budżet ma zapewnić przetrwanie koalicji i o żadnych cięciach nie ma mowy. Jest to spójne ze słowami ministra finansów Andrzeja Domańskiego, który w sierpniu kilka razy powtarzał, że priorytetem dla rządu jest wzrost gospodarczy i redukcja wskaźnika deficytu (w relacji do PKB) ma się odbywać głównie dzięki wyższemu PKB, a nie redukcji wydatków czy podnoszeniu podatków.
Interesujące jest zestawienie tego, jak do deficytu podchodzą w tym czasie Polska i Wielka Brytania. Tego samego dnia, kiedy Tusk powiedział „żadnych cięć”, premier Keir Starmer stwierdził, że budżet na przyszły rok będzie wymagał wyrzeczeń i bólu. To porównanie jest o tyle zasadne, że obu polityków wiele łączy. Po pierwsze, przejęli władzę w warunkach deficytu fiskalnego sięgającego ok. 5-6 proc. PKB. Po drugie, winą za wysoki deficyt obarczali poprzednie rządy, co odegrało dużą rolę w budowaniu ich oferty wyborczej. Po trzecie, obie partie (PO i Laburzyści) straciły przed dekadą władzę m.in. ze względu na politykę oszczędności budżetowych i generalnie są niechętnie powrotowi do takiej polityki. Oczywiście oba kraje wiele też dzieli, m.in. wzrost gospodarczy czy potrzeby inwestycyjne (w tym militarne). Można jednak odnieść wrażenie, że polski premier wykazuje znacznie mniej zaufania do tradycyjnych koncepcji ekonomicznych niż jego brytyjski odpowiednik. Równowaga budżetowa nie jest w ogóle istotnym elementem debaty politycznej w Polsce. Pod tym względem przypominamy trochę Stany Zjednoczone.
Oczywiście do redukcji deficytu jesteśmy zobowiązani przez reguły Unii Europejskiej. Sądzę jednak, że rząd będzie się nimi przejmował tylko w sferze werbalnej. Wszyscy wiedzą, że w przeszłości duże kraje, jak Włochy czy Francja nie ponosiły żadnej odpowiedzialności za wieloletnie łamanie tych reguł. Pozycja Polski w UE jest dziś dużo mocniejsza niż w przeszłości. Kiedyś przewodniczący Komisji Europejskiej w odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie ukarano Francji za łamanie reguł fiskalnych, wypowiedział słynne słowa: „la France c’est la France”. Możliwe, że teraz przewodnicząca będzie musiała stwierdzić „la Pologne c’est la Pologne”. Zobaczymy, te reguły wciąż się wykuwają. Myślę, że na dziś rząd nie ma konkretnej wizji, jak przeprowadzić nas przez procedurę nadmiernego deficytu.
Konsekwencje będą pewnie takie, że wjedziemy na ścieżkę znacznie wyższego długu publicznego niż w przeszłości. Wydaje się, że bardzo trudno będzie uniknąć w tej dekadzie przekroczenia poziomu 60 proc. PKB (licząc wedle zasad księgowych UE, a nie krajowych), co dla krajów rozwiniętych nie jest niczym nadzwyczajnym, ale dla Polski, z jej małym systemem bankowym i niskimi oszczędnościami krajowymi, będzie jak terra incognita.
Jeżeli utrzymamy wysoką dynamikę PKB dzięki ekspansji eksportowej na rynkach światowych, ten wzrost wskaźników długu nie będzie większym problemem. Kraj z szybkim wzrostem gospodarczym i nadwyżką handlową może spokojnie przyciągać duże fale inwestorów na rynek obligacji.
Kłopot polega na tym, że ten model rozwoju będzie trudny do utrzymania. Potrzebujemy bowiem zwiększania udziału inwestycji we wzroście gospodarczym, co będzie działało negatywnie na bilans handlowy (inwestycje są importochłonne), tym bardziej, że będziemy importować bardzo dużo sprzętu wojskowego. To już jest pierwszy czynnik ryzyka: jeżeli będziemy mieli zarówno wysoki deficyt fiskalny, jak też rosnący deficyt handlowy, to przyciągać inwestorów do rynku obligacji będzie już trudniej i będzie trzeba za to płacić cenę w postaci trwale wyższych stóp procentowych.
Drugi czynnik ryzyka polega na tym, że możemy mieć problem zarówno z mocnym wzrostem eksportu, jak też mocnym wzrostem inwestycji. Jeżeli rząd będzie rozrywany konfliktami politycznymi, to udział niemilitarnych inwestycji publicznych w PKB będzie na pewno niski, bo ta pozycja zawsze trafia pod nóż, gdy trzeba finansować transfery lub cięcia podatków.
Przez ponad 30 lat wszystkie ostrzeżenia przed skutkami wysokiego deficytu okazywały się fałszywym alarmem. Dlatego dziś nikt oprócz największych ortodoksów ekonomicznych nie będzie bił na alarm. Warto jednak zdawać sobie sprawę, dzięki czemu osiągaliśmy stabilność: wysokiemu wzrostowi PKB napędzanemu głównie eksportem oraz przekonaniu, że warto mimo wszystko trzymać się reguł fiskalnych. Teraz krajobraz się zmienia i będzie trudniej.