Drożyzna, słowo klucz na sezon ogórkowy. A one akurat w skupie potaniały. Prędzej je zjemy, niż nas zeżre inflacja.
Czas na weki, czyli letni szczyt ogórkowej spekulacji. W podwarszawskich Broniszach, na największej giełdzie rolnej w Polsce, warzywa nie przekraczają stawek 2,2 zł za kilo. Ceny wcale nie wyższe niż rok temu. Portal eBronisze.pl donosi na dodatek, że ogórki pikują w dół w Hamburgu, Bułgarii i Gruzji.
Inwestuj w inflację. To jedyna rzecz, która rośnie — tak śmiała się przez łzy nowojorska ulica podczas trudnych gospodarczo chwil.
W Polsce politycy, a więc za nimi także media, idą za tą radą. Opozycja używa inflacji chętnie, jako podręcznego straszaka, przypominając zamieszanie z początku lat 90., gdy ceny skakały o kilkanaście procent miesięcznie.
— Zapomina przy tym o znacznie świeższych emocjach. Kiedy kilka lat temu cieszyliśmy się z tego, jak to dobrze, że średnioroczny wzrost cen wyniósł pięć procent — zaznacza Jacek Wiśniewski, główny ekonomista Raiffeisen Bank Polska.
Nie odczuł drożyzny?
— Wzrost na poziomie kilku procent oznacza, że wciąż część rzeczy nawet tanieje — uważa Jacek Wiśniewski.
Słowo się stało
No, dobra: owoce potaniały, bo jest urodzaj. Samochody potaniały, bo Toyota w Polsce, pierwsza z dużych koncernów motoryzacyjnych, przestała udawać, że nie jesteśmy w Unii Europejskiej. I że policzyć, ile Hans płaci za corollę, za którą Jan do niedawna miał zapłacić w salonie o kilka tysięcy więcej, nie jest Janowi trudno. Ale koniec końców, do deflacji daleko. Niełatwo przy tym policzyć, ile razy w mediach pojawiały się od początku tego roku wieści o cenach. Zajrzyjmy do własnego gniazda. Od początku roku w „Pulsie Biznesu” słowo „inflacja” padło w ponad trzystu publikacjach.
— Dyskusja o cenach jest potrzebna. Byle nie w kontekście drożyzny, jak to robią politycy. Przy obecnych cenach jest to nieodpowiedzialne. Sytuacja oscyluje wokół wskaźnika „obserwuj”, w stanach ostrzegawczych, a nie w alarmowych — mówi otwarcie Jacek Wiśniewski.
I prosi, żeby dopisać:
— Niech się lepiej posłowie zajmą odbiurokratyzowaniem państwa.
A jednak. Ceny to to, co nas podnieca. Szczególnie gdy rosną: w Chinach, Irlandii, Szwajcarii czy Niemczech. Inflacja przystopowała w Czechach i na Węgrzech, ale i tak jest tam wysoka, bliska 7 proc. Generalnie, oprócz tych rodzynków, zwyżkuje wszędzie na świecie. Nęci tym bardziej. Dlaczego nikt tak nie przeżywa wskaźnika wykorzystania mocy produkcyjnych — boleją zapewne pracowici badacze z Głównego Urzędu Statystycznego.
Banał: wskaźnik zwiększenia ilości pieniędzy w obiegu w stopniu silniejszym od wzrostu masy towarowej (czyli inflacja właśnie) to ważniejsza liczba w ekonomii każdego kraju. Psychologia: jako matematyczne zbicie wielu procesów gospodarczych w jedną cyfrę, działa na wyobraźnię. Nierozkładana na części pierwsze bije jasnym przekazem — inflacja to tyle, o ile podrożało wszystko, od ogórków po toyoty.
Nie idźcie tą drogą
Słowniki, zarówno oksfordzki jak i PWN-owski, są zgodne. Wzrost cen rzędu 4-10 proc., taki jak np. w Polsce, to szczególna odmiana inflacji. Dopiero krocząca. Galopująca zaczyna się przy kilkudziesięciu procentach. Hiperinflacja — wtedy, gdy ceny miesięcznie rosną w tempie kilkunastoprocentowym.
— Sytuacje takie jak w Zimbabwe oznaczają, że tam w praktyce nie ma miejscowej, waluty. Liczą się dolary i towar — podkreśla Jacek Wiśniewski.
W żadnym razie Polska nie idzie tą drogą.
— Takie sensacje nie są zarezerwowane tylko dla krajów Trzeciego Świata. Ale przy uważnej polityce finansowej, dorobienie się własnym sumptem kilkudziesięciu procent inflacji jest niezwykle trudne — dodaje główny ekonomista Raiffeisen Bank Polska.
Drożejąca ropa i żywność, w skali globalnej, podgrzała nasz wzrost cen. I bez stacji benzynowych ludność miała na bakier ze słabującym pieniądzem. Gdy Juliusz Cezar ogołocił Galów i wyegzekwował kontrybucję od Egiptu, napędził popyt, uwalniając ogromne ilości zlota. Inflacyjny kłopot w imperium murowany. Zresztą przez wieki to zjawisko nazwy nie miało. Dorobiło się jej dopiero wraz z rozpowszechnieniem papieru i druku.
Ludu, nie patrz
Słowotwórczo wysilił się w połowie XIX w. amerykański polityk Daniel Dewey Barnard. Widząc, co się dzieje z papierem, mającym zastąpić metal, skojarzył łacińskie słowo. Inflatio, nadymanie. Aż dziw, że pierwsi nie wpadli na to starożytni.
— Mamy wojnę z Kartaginą, żołdu dużo, a srebra mało. Rozcieńczymy monety miedzią — zasądził przecież niegdyś cesarz Klaudiusz.
Trzysta lat kombinowania i podbojów jak z bicza strzelił, gdy Konstantyn Wielki przeliczył, że od czasów Klaudiusza ceny wzrosły milion razy. Nic nie nauczyło to amerykańskich bankowców. Z dnia na dzień zmniejszyli zawartość srebra w półdolarówkach z 90 do 40 proc. Skutek? Te bardziej nasączone cennym kruszcem zniknęły z rynku, a rząd w końcu zdecydował, że nie będzie więcej dodawał srebra do półdolarówek. A że wkrótce inflacja wzrosła do 6 proc., do łask wróciło powiedzenie ukute przez jednego z dziennikarzy.
— W tym kraju jest mnóstwo dobrych cygar wartych pięć centów. Kłopot w tym, że kosztują ćwierć dolara — żalił się Franklin P. Adams.
Wzrost cen, co doskonale czują politycy, zaczyna się w głowach tłumów, a nie na kalkulatorach.
— To po trochu kwestia psychologii. Drożyzna jest wtedy, gdy lud ją dostrzeże — uważa Jacek Wiśniewski.
I jego ostatnio coś tknęło.
— Koszty i ceny uwierają mnie, gdy policzę wydatki na utrzymanie mieszkania — przyznaje.
Statystyka podrzuca liczbę: o 1,6 proc. w maju. Podwyżki cen gazu, wywozu śmieci czy wody robią wrażenie. Jednorazowe.
— Ważne, że przyczyny wzrostu cen nie są groźne. Importujemy je z globalnych rynków — uspokajają ekonomiści.
Zwracają przy tym uwagę na presję płacową, którą, w razie zagrożenia, może zminimalizować otwarcie rynku pracy. Władysław Grabski takiego pola manewru mógłby tylko pozazdrościć. Na dokładkę, startował z poziomu inflacji w klimacie Zimbwawe. A jednak podołał.
— Państwowych obligacji w markach polskich jest na rynku antykwarycznym pełno. Nie kalkulowało się ich realizować, były mniej warte od biletu tramwajowego do oddziału banku — zaznacza Tomasz L. Górniak, właściciel Galerii Akcji, handlującej tego typu papierami.
Za to obligacje umocowane w złocie, po reformach Grabskiego, są dziś elementem roszczeń, w których padają miliardowe kwoty. Rada dla strachliwych: inflację przekuwajcie na złoto, nie na ogórki. n
Historia wzrostu cen histerią się toczy. Choć swoje prawa ma
Kto był pierwszy?
1473-1543
Mikołaj Kopernik czy angielski bankier Thomas Gresham? Jest kompromis, czyli prawo Kopernika-Greshama, głoszące od niemal pół tysiąca lat starą prawdę. Gorszy pieniądz wypiera lepszy. I lubi się z inflacją.
Ojciec złotego, podrzutek drożyzny
1874-1938
W początkach II RP ceny szalały. A na szaleństwo najlepszy był Władysław Grabski, który upierał się, że „podstawą zdrowego rozwoju życia gospodarczego oraz siły finansowania państwa jest zdrowa i silna waluta”.
Rachunek ekonomisty
1883-1946
John Maynard Keynes uważał, że są i tacy, co nie boją się Reaganowskiego „uzbrojonego włamywacza”. „Kontynuując proces inflacyjny, rząd może skonfiskować, nieopatrznie i sekretnie, całkiem sporą część bogactwa swoich obywateli” — przekonywał.
Koniunkturalny, niedobry i idealny
1989
Roczny wzrost cen na poziomie 640 proc., zadłużenie zagraniczne 65 proc. PKB. Polska stała na skraju przepaści. Leszek Balcerowicz nie zrobił kroku naprzód. Miał plan i upór do lotu. Dziś, zależnie od koniunktury gospodarczej, lubimy go za to mniej lub bardziej
Drżący głos władzy
1911-2000
„Inflacja jest agresywna jak oprych, tak przerażająca jak uzbrojony włamywacz i tak śmiertelna jak wynajęty morderca” — uważał Ronald Reagan. I co? Reagan umarł, inflacja kwitnie
smutny koniec. Miliarderzy są w Zimbabwe
2008
Sto miliardów miejscowych dolarów to ledwie kilkanaście centów amerykańskiej waluty, na którą dziś tak psioczymy. Jedyne liczby utrzymujące się tam w rejonie dolnych milionów to wskaźnik wzrostu cen w procentach. W październiku ma przycumować do blisko 5 mln.
Karol Jedliński
