Deregulacja w branżach sieciowych (energetyka, transport i telekomunikacja) podniosła produktywność w państwach OECD, w tym w Polsce. W sumie w latach 1980-2023 zwiększyła produktywność pracy o około 4,5 proc., a największe efekty wystąpiły w sektorze przemysłowym (około 13,5 proc.) — wynika z badania czterech ekonomistów opublikowanego w artykule naukowym pt. „Regulation and growth: Lessons from nearly 50 years of product market reforms”. Autorzy wskazują, że szeroka liberalizacja polegająca na zmniejszaniu własności publicznej i ograniczaniu barier wejścia na rynek pobudziła konkurencyjność, innowacyjność, przyspieszyła postęp technologiczny i przyniosła dywidendę w postaci szybszego wzrostu gospodarczego.
Weźmy rynek telekomunikacyjny. Jeszcze kilka dekad temu w większości państw rozwiniętych telekomunikacja była w 100 proc. własnością państwa — w Wielkiej Brytanii monopol miała spółka British Telecom, we Francji France Telecom, a w Niemczech Deutsche Bundespost. Były to zintegrowane pionowo monopole, które zarządzały infrastrukturą, dostępem, cenami, usługami finalnymi, a konkurencja była niedozwolona lub bardzo ograniczona.
Punktem zwrotnym była likwidacja monopolu w USA w 1984 r., co doprowadziło do efektu domina na światowym rynku — za zmianami w USA poszła cała Europa Zachodnia, a po wyjściu z systemu komunistycznego kraje Europy Środkowo-Wschodniej. Przepisy były liberalizowane, na rynek wchodziły nowe firmy ze swoimi nowatorskimi modelami biznesowymi. Konkurencji było więcej, innowacje się rozlewały, produktywność przyspieszyła nie tylko w samej branży, ale szerzej w gospodarce.
To dobry przykład efektywnej, a nie ślepej deregulacji. Przywołane badania pokazują, że istnieje przestrzeń do dalszej liberalizacji prawa, która podniosłaby presję konkurencyjną i wydajność. Rzeczywiście, jeśli spojrzymy na strukturę rynku telekomunikacyjnego, to w wielu krajach UE jest on mocno skoncentrowany. W Niemczech, we Włoszech, w Luksemburgu i w Grecji główny operator odpowiada za ponad 60 proc. połączeń internetowych. W sumie w 20 krajach jeden operator ma udziały rynkowe na poziomie powyżej 40 proc. Polska jawi się jako wyjątek ze swoimi 26 proc. udziału Orange'a.
Branża telekomunikacyjna nawołuje do deregulacji, ale paradoks polega na tym, że chce liberalizacji, która ułatwi przejmowanie mniejszych graczy poprzez przejęcia i fuzje, czyli… działania zwiększające koncentrację rynku, a nie konkurencyjność. Z analizy Euractiv wynika, że Komisja Europejska pod presją operatorów rzeczywiście ma wycofać przepisy telekomunikacyjne, które uniemożliwiają konsolidację i powstawanie dużych czempionów, choć szczegóły nie są jeszcze znane.
Trudno oceniać to pozytywnie. Sektor jest przecież mocno skonsolidowany, są na nim duże firmy i potrzebuje raczej większej konkurencji, która — tak jak przez ostatnie dekady — poprawi wydajność. Efektem zmiany będzie przede wszystkim mniejszy wybór oferty i wyższe ceny dla konsumentów oraz firm korzystających z usług telekomunikacyjnych. Same firmy telekomunikacyjne pewnie skorzystają, bo marże się zwiększą, ale gospodarka jako całość na tym straci. To akurat dobry przykład złej deregulacji.
Można więc nawoływać do teoretycznie tych samych kierunków zmian (deregulacji), ale jednocześnie mieć na myśli zupełnie inne reformy. Deregulacja może przynieść korzyści, ale tylko wtedy, gdy ogranicza monopole, ułatwia wejście na rynek nowych firm, wspiera konkurencyjność, a nie gdy pogłębia hermetyczny układ, w ramach którego kilka firm zagarnia dla siebie cały rynek.
