Europa w tyle, czyli pesymizm Draghiego
W ostatnich latach europejską dyskusję zdominowała narracja, że gospodarka UE cierpi na chroniczne spowolnienie produktywności, słabą dynamikę innowacji oraz statyczną, przestarzałą strukturę przemysłową. W konsekwencji ma to prowadzić do narastającej przepaści względem innej zachodniej potęgi – USA. Pogląd ten opiera się m.in. na poziomie PKB przeliczonym na mieszkańca i wyrażonym w dolarach amerykańskich według rynkowych kursów walut. Tak liczony wskaźnik w 1995 r. wynosił 19,4 tys. USD w UE oraz 28,7 tys. USD w USA, co oznacza, że relacja PKB dla Unii do USA wynosiła 67,9 proc. Prawie 30 lat później, w 2024 r., zmniejszyła się o 17,6 pkt proc. – do 50,3 proc.
Słowem: Europa przestała się rozwijać w tempie amerykańskiej gospodarki. Jedynie niżej rozwinięte państwa postkomunistyczne (w tym Polska) nadrobiły zaległości pod względem poziomu rozwoju. Reszta krajów – Niemcy, Francja, Holandia, Belgia, Hiszpania – relatywnie straciła. Przykładowo: PKB na mieszkańca w Niemczech w 1995 r. stanowił 110 proc. poziomu USA, a w 2024 r. było to już tylko 65 proc. Wyjątkiem są Irlandia (125 proc.) i Luksemburg (160 proc.), które pełnią rolę rajów podatkowych i zyskują na księgowaniu u siebie zysków międzynarodowych korporacji.
Wyrazem tego pesymizmu jest raport Mario Draghiego o konkurencyjności Europy, w którym czytamy: „Według różnych wskaźników otworzyła się szeroka luka w PKB między UE a USA, spowodowana głównie wyraźniejszym spowolnieniem wzrostu produktywności w Europie”.
Inne dane prowadzą do innych wniosków
Ale może to przekonanie o słabnącej gospodarczo Europie jest… mitem? Może my, Europejczycy, za bardzo uwierzyliśmy w narrację o naszej ekonomicznej słabości? Tak uważa Gabriel Zucman, francuski ekonomista, który zasłynął m.in. badaniami nad rajami podatkowymi i nierównościami majątkowymi. Na platformie X stwierdził on: „W Brukseli i Waszyngtonie utarło się przekonanie o nowej eurosklerozie – że gospodarka UE pozostaje w tyle za USA. To błędny pogląd”.
Głównym błędem w porównaniach między UE i USA – argumentuje Zucman – jest patrzenie na PKB na mieszkańca wyrażony w dolarach. Ten wskaźnik jest w USA naturalnie wyższy, ponieważ Amerykanie pracują znacznie więcej godzin w roku niż Europejczycy (krótsze urlopy, dłuższy tydzień pracy). Wedle danych Penn World Table przeciętny pracownik w USA w 2023 r. przepracował 1788,9 godzin , podczas gdy w Niemczech było to 1335,3, w Holandii – 1438,7, a we Francji 1487,1.
Zucman sugeruje, że właściwą miarą jest PKB na godzinę pracy (wydajność), a nie na osobę. Dodatkowo, ze względu na znacznie wyższe koszty życia w USA, należy brać pod uwagę parytet siły nabywczej (PPP), który uwzględnia różnice w poziomie cen między gospodarkami.
W rezultacie PKB w parytecie siły nabywczej przeliczony na godzinę pracy (lepsza miara czystej efektywności wg Zucmana) nie różni się już tak bardzo po obu stronach Atlantyku. W USA wynosi ok. 83,5 USD, a w Niemczech 82,5 USD – czyli niemal tyle samo. Co ciekawe, Holandia wg tego wskaźnika ma wyższą produktywność (84,8 USD). Jeszcze ciekawsze jest to, że w Niemczech, największej gospodarce UE, wskaźnik ten w relacji do USA w zasadzie nie uległ zmianie w ostatnich trzech dekadach. Zucman wskazuje wręcz, że cała Europa Zachodnia (bez wliczania wciąż nadrabiającej Europy Środkowo-Wschodniej) jest per saldo bardziej wydajna na godzinę niż USA. Krótko mówiąc: w ujęciu wydajności godzinowej euroskleroza nie istnieje.
Europejska jakość i ekologia
Drugi argument Zucmana dotyczy jakości wzrostu. Twierdzi on, że USA wytwarzają aktywa, które szybciej się zużywają. Świadczy o tym stopa amortyzacji, która wynosi w amerykańskiej gospodarce 4,8 proc., podczas gdy w Niemczech 3,6 proc., a we Francji 3,8 proc. Jeśli budujesz rzeczy, które trzeba szybko wymieniać lub naprawiać, to teoretycznie produkcja finalna (PKB) rośnie szybko, ale realna wartość netto dla społeczeństwa (produkt netto) rośnie wolniej. Francuski ekonomista pokazuje, że gdy odejmiemy owo zużycie, produktywność pracy w USA i czołowych krajach UE staje się niemal identyczna (np. w tym opracowaniu).
Na koniec ekonomista eksponuje argument ekologiczny. Jego zdaniem tradycyjna ekonomia w swoich pomiarach kompletnie ignoruje koszty środowiskowe i traktuje emisje dwutlenku węgla jako coś neutralnego (darmowego), podczas gdy w rzeczywistości społeczeństwa ponoszą ich koszty. Zucman zauważa: „USA generują 81 USD produkcji na godzinę, ale odbywa się to ogromnym kosztem dla planety. UE wytwarza 71 USD [średnia dla całej UE27], jednak przy drastycznie niższej emisji CO₂”.
Jego puenta jest więc taka: UE ma podobną produktywność i oferuje przy tym więcej czasu wolnego, zdrowsze społeczeństwa (wyższa oczekiwana długość życia), mniejsze nierówności i niższe emisje. Europa stworzyła więc bardziej efektywny model rozwoju, łączący dobrobyt, wzrost gospodarczy, spójność społeczną.
Dane, narracje i zrównoważony rozwój
Oczywiście nie można patrzeć na tezy Zucmana bezkrytycznie. Jego podejście empiryczne lekko przypomina popularny w świecie analizy danych błąd logiczny „snajpera z Teksasu” (ang. Texas sharpshooter fallacy). Rewolwerowiec strzela serię pocisków w ścianę stodoły na oślep, a następnie podchodzi i maluje tarczę wokół miejsca, gdzie padło najwięcej pocisków, ogłaszając się mistrzem celności. Zucman również dobiera te wskaźniki (parytet siły nabywczej, ujęcie godzinowe, produkt netto), które najbardziej pasują do jego narracji o sukcesie Europy.
PKB w parytecie siły nabywczej (PPP) pasuje do tezy o podobnej produktywności względem USA, ale PKB w nominalnych dolarach obnaża lukę. Ekonomiści mBanku słusznie wskazują w swojej analizie, że to właśnie nominalne dolary (a nie PPP) lepiej oddają pozycję technologiczną i wydajność kraju. Oto jeden z ich argumentów:
„Kraj będący na granicy technologicznej charakteryzuje się wysoką jakością kapitału fizycznego i ludzkiego. Z tego względu nominalne PKB per capita lepiej odzwierciedla zdolność kraju do konkurowania na globalnym rynku kapitału i technologii. Kraje zaawansowane technologicznie generują większe dochody w >>twardej<< walucie, co ułatwia im import zaawansowanych technologii, inwestowanie w B+R za granicą, przyciąganie globalnych talentów i finansowanie projektów wymagających międzynarodowych standardów cenowych. [...] Co z tego, że po korekcie o siłę nabywczą kraj wypada lepiej, skoro de facto nie jest w stanie kupić kapitału i talentów, bo na rynku lokalnym ich po prostu nie ma”.
Ponadto, jeśli weźmiemy pod uwagę elementy, które na dłuższą metę budują przyszłą produktywność – jakość uniwersytetów, liczbę patentów, liczbę gigantów technologicznych (tzw. hyperscalers), dynamizm biznesowy, rozwój rynku kapitałowego, a teraz rozwój AI – to UE mocno odstaje od USA. Nie są to jedyne, ale z pewnością kluczowe czynniki przyszłego dobrobytu.
I na koniec jeszcze dwa wnioski.
Po pierwsze – ta debata pokazuje, jak potężną bronią są dane. Każda miara (PKB nominalne vs PPP, na osobę vs na godzinę) pokazuje inny wycinek rzeczywistości. Na ich podstawie powstają narracje, a na narracjach budowane są polityki gospodarcze. Po drugie, mimo statystycznych sporów Europa wciąż pozostaje prawdopodobnie najlepszym miejscem do życia, tworząc model społeczno-ekonomiczny, który (nawet jeśli wolniejszy) jest bardziej zrównoważony dla człowieka i planety.
