Zbigniew Nowak nie może narzekać na nudne życie i brak pomysłów na jego ubarwianie. Swoje zarobił na pomidorach i na mięsie. Teraz skusiły go nieruchomości i jedna z najcenniejszych działek w Polsce.
S.D.G, czyli Soli Deo Gloria — jedynemu Bogu chwała. Taki skrót pojawia się m.in. w manuskryptach Bacha i Haendla. Ale nie tylko. Inskrypcja ta znana jest z wielu budynków sakralnych i świeckich.




Pojawiła się także na jednym z najbardziej imponujących zespołów spichlerzy w Gdańsku, mających korzenie w XV w. W całości można je jednak podziwiać już tylko na starych rycinach. Ostatnie 75 lat wymazało z krajobrazu miasta wiele spichlerzy. Niegdyś w miejscu zwanym dziś Wsypą Spichrzów i w okolicy było ich grubo ponad 300. W dobrym stanie przetrwał jedynie spichlerz zwany Deo.
Stoi wśród ruin, połamanych zębów ceglanych resztek, w samym sercu Gdańska — widział go każdy, kto choć raz zajrzał do stolicy Pomorza. Za rok ten obrazek będzie już tylko historią. Nową napisze lokalny przedsiębiorca, który przez lata wolał trzymać się w cieniu. Teraz, ryzykując dużą częścią majątku, stawia na nowy wygląd Gdańska, mającego przyciągać zamożnych turystów nie gorzej niż Kraków czy Sztokholm.
— Jako mieszkaniec tego miasta od 60 lat czekam na ten moment, gdy wreszcie spichlerze odzyskają należny im blask — mówi Zbigniew Nowak, udziałowiec Tekton Capital i innych spółek zaangażowanych w projekt nazwany Deo Plaza.
Strop po bombie
Nowak? Brzmi pospolicie i zapewne mało komu poza Trójmiastem cokolwiek mówi. Teraz Zbigniew Nowak pokazuje się szerszej publiczności, bo tego wymaga marketing. Realizuje przecież projekt życia, wart 220 mln zł, który przeobrazi Wyspę Spichrzów w perełkę, magnes na europejskich turystów. I choć gdański Nowak mniej lub bardziej prężnych biznesów ma niemal dwadzieścia, to działania wokół spichlerza Deo są obecnie najważniejsze.
— Przetrwał bombardowania, pożary i Bóg wie co jeszcze dzięki temu, że jego stropy to przedwojenna porządna robota. Są tak mocne, że budynek będzie jeszcze służył przez dekady bez żadnego szwanku — mówi 60-letni przedsiębiorca, gdy piętro po piętrze wspinamy się na dach podgryzanego przez ząb czasu spichlerza.
Z góry rozciąga się oszałamiający widok: jak na dłoni stary Gdańsk i pobliska niemała dziura w ziemi, solidnie już uzbrojona. Jeszcze niedawno stała w tym miejscu największa atrakcja turystyczna miasta — koło widokowe. Teraz stoi dźwig i kręcą się dziesiątki robotników w odblaskowych kaskach.
— Za kilka kwartałów będzie tu jedna z wizytówek miasta. A koło widokowe stanie na działce obok, wszystko już jest uzgodnione — tłumaczy Zbigniew Nowak, dotychczas 0znany m.in. jako jeden z większych w Polsce producentów wędlin i mięsa.
Pechowy plac
Wizualizacja powstającego Deo Plaza przedstawia rząd budynków stojących wzdłuż nabrzeża, kształtami nawiązujących do spadzistych dachów spichlerzy. Na elewacji szkło, kamień, metal. Kompleks będzie się składał z czterogwiazdkowego hotelu z niemal 400 pokojami i części apartamentowej z ponad 120 lokalami. Wzdłuż tworzonego nabrzeża Motławy staną kawiarnie i restauracje.
— W naszym obiekcie będzie centrum rekreacji z basenem oraz spa, a także największe na Pomorzu centrum bankietowo-konferencyjne z dziewięcioma salami, umożliwiającymi organizację wydarzeń dla 900 uczestników. Elementy dawnych murów i spichlerzy będą tu miały należne miejsce — podkreśla pomorski inwestor. Przez lata północna część Wyspy Spichrzów uchodziła za pechową. Działki, na których dzisiaj budują spółki Zbigniewa Nowaka, przez lata przechodziły z rąk do rąk. Zaczęli Amerykanie jeszcze w latach 90., a ostatnio wielkie plany co do tych terenów mieli m.in. Polnord i hiszpański deweloper.
— Od kiedy kilka lat temu kupiliśmy działkę, miałem kilkadziesiąt spotkań z nieraz bardzo poważnymi ludźmi biznesu, snującymi wielkie plany co do tego terenu. Postanowiłem jednak sam się z nim zmierzyć. Dzięki temu, że nie mam korzeni deweloperskich, nie podszedłem do sprawy jak typowy deweloper, który chce jak najszybciej sprzedać budynki i przejść na inną działkę. Rodzina Nowaków będzie związana z Wyspą Spichrzów na dekady, m.in. przez hotel — tłumaczy przedsiębiorca.
Odbicia muzyki
Skojarzenie partytur wielkich kompozytorów i nazwy słynnego w Gdańsku spichlerza to dla Zbigniewa Nowaka zapewne rzecz oczywista. Bo gdyby wszystko poszło gładko, jak zaplanowali jego rodzice, dziś grywałby w największych filharmoniach świata. Wyszło inaczej i niedoszły wirtuoz trąbki powtarza z dumą, że od 15. roku życia zajmuje się handlem, który tak naprawdę ma dla niego największą wartość w biznesie. Ale mało kto wie, że przed handlem był Haendel.
— Przez osiem lat byłem trenowany na muzyka, mama widziała mnie w tej roli. Godzinami ćwiczyłem na akordeonie i pianinie, ciągnąłem dwie szkoły, zdałem do muzycznej szkoły średniej w Gdańsku. Ale gdy usłyszałem, że jeszcze dołożą mi do nauki trąbkę, coś we mnie pękło. Rzuciłem instrumenty, wykrzyczałem rodzicom, że już nigdy nie zagram — wspomina Zbigniew Nowak. Tamte lata zostawiły w nim nieprzyjemny ślad ciężkiej harówki nad czymś, w czym nie widział sensu, ale zarazem nauczyły rzetelnego, konsekwentnego dążenia do celu. Rodzice zapewne długo jeszcze suszyliby mu głowę, że tyle kapitału jak krew w piach, gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności.
— Mamo, skoro tu tylko o pieniądze chodzi, to po co ci aż trzy lusterka do makijażu? Przecież to tyle kosztuje — zapytał nastoletni Zbyszek podczas jednej z wymian zdań. Usłyszał, że to prezenty imieninowe od wujka stolarza, co roku zapominającego, że już takie siostrze sprezentował. W ułamku sekundy przeznaczenie zaczęło tkać Nowakowi handlową nić. Poszedł na pobliski rynek na Przymorzu i błyskawicznie sprzedał zbyteczne lusterka. W końcu w 1971 r. był popyt na takie przedmioty.
— Wówczas mnie olśniło. Pomyślałem: „To takie proste”. Zamówiłem u wujka partię 100 lusterek, zaczynałem rozumieć istotę handlu — wspomina Zbigniew Nowak.
Strzała w pomidorach
Gdy licznik sprzedanych lusterek dobił dwóch tysięcy, przyszły multimilioner był w swej dziedzinie ekspertem. Umiał ustalić cenę zależnie od stylu i klasy ubioru klientki, miał gadkę, bajer i pewność siebie. Wujek dostarczał mu już nawet i duże lustra, ale towar szedł już gorzej. Dało się z tego żyć, lecz dla ambitnego nastolatka to było za mało. Kupił pierwszy samochód — trabanta kombi nazwanego „Niebieską Strzałą”. A skoro miał ładowny wóz, postanowił dalej eksplorować rodzinne więzi — usłyszał, że kuzynowi spod Grudziądza obrodziły na plantacji pomidory. Ani się obejrzał i już wracał z 300 kg pomidorów.
— Oczywiście, teraz sobie myślę, że mogłem po prostu jeździć z lustrami na inne rynki. Ale nie za bardzo miałem czas. Kończyłem technikum i zaczynałem studia na Wydziale Chemii Politechniki Gdańskiej, na specjalizacji technologia żywności i przetwórstwo mięsne oraz rybne — tłumaczy gdańszczanin.
Grudziądzkie pomidory poszły od ręki, dając podwaliny spożywczemu biznesowi Zbigniewa Nowaka, na którym lata później zbił pierwszą, jeszcze stosunkowo małą, fortunę. Biznes furczał, „Niebieska Strzała” pękła na trasie, ale połatana metalowymi rurami przez lata jeszcze woziła warzywa. Gorzej, że wkrótce roztrzaskał się i jej kierowca.
Sanki w kasynie
35 — na tyle części rozpadła się kość udowa dobrze rokującego przedsiębiorcy. Wyjechał na noszach z wyprawy na trójmiejski tor saneczkowy. Jak mówi, zawsze był „hej do przodu”, więc wybrał najszybsze sanki. Przy prędkości 50 km/h nie miał większych szans w zderzeniu z drzewem. Z wypadku ma tylko bolesne przebłyski: noga bezwładnie leży obok, wiertarką „na żywca” rozwiercane kolano, pręty, wyciąganie nogi, później łamanie chrząstki w zrośniętym kolanie. Zagipsowany był przez rok, w szpitalu i na rehabilitacji przyjmował wielu odwiedzających, zdalnie zarządzając biznesami.
— Gdy podreperowałem zdrowie, poszedłem, student drugiego roku, do dyrektora „Społem”. Mówię do niego: „Panie prezesie, chciałbym wziąć warzywniak w agencję”, a on robi wielkie oczy. No bo jak — taki studenciak i handel chce robić? — śmieje się właściciel Deo Plaza. Chwila perswazji, bajeru i warzywniak jednak dostał. Pomogło to, że miał własny transport, swoich ludzi i cztery lata handlu zieleniną w życiorysie. Wkrótce wprowadził się z towarem do budy przy przystanku trolejbusowym na gdyńskim Grabówku. Był 1976 r., o mięsie raczej się marzyło, warzywa się jadło. Na Grabówku Zbigniew Nowak zarobił tyle, że po latach postawił za to murowany dwupiętrowy pawilon, tzw. kombajn, na Pogórzu — także w Gdyni. Takie minicentrum handlowe z warzywniakiem, spożywczym i monopolowym. Zyski z niego inwestował m.in. na giełdzie, na której w początkach lat 90. — jak twierdzi — kilka razy rozbił kasyno.
Dywan za doktorat
Wewnętrzne „hej do przodu” jeszcze w głębokim PRL-u nie dawało Zbigniewowi Nowakowi usiedzieć na miejscu. Został stypendystą i praktykantem w zakładach mięsnych, napisał pracę z wędzenia polędwic („Wtedy nikt o czymś takim w Polsce nie słyszał”). Przyuważył go wówczas rektor Wyższej Szkoły Morskiej, namówił na angaż w roli oficera praktyka, wykupił stypendium od politechniki. Zbigniew Nowak został naukowcem.
— Miałem wykłady, zajęcia, 300 studentów i oczywiście stawiałem lufy. W końcu byłem ledwie o dwa lata starszy od audytorium i do tego o głowę niższy, więc o szacunek musiałem się mocno starać — żartuje przedsiębiorca. Doktorat był gdzieś w tle, znacznie ciekawsze były wyprawy szkoleniowo-towarowe na pokładzie „Garnuszewskiego”. Oficjalnie wykładowca i studenci płynęli po np. korek do Tunezji, by zawieźć go do Antwerpii. Podczas rejsu codziennie mieli wykłady. W praktyce krew handlowca, a nie naukowca buzowała w żyłach młodego wykładowcy. Bo przecież nie przywieźć dywanu czy paczki kremów Nivea z wojaży to frajerstwo, tym bardziej, że zarabiało się na nich tyle, co za kilka miesięcy zajęć ze studentami.
Po szkole morskiej, wciąż z kwitnącymi warzywniakami, przyszedł czas na kolejne odnogi biznesu. Zbigniew Nowak poszedł za ciosem i namówił szefa „Społem”, by w zamian za procent od obrotów oddał mu w zarząd restaurację bałkańską „Trakia”. Handlował baraniną, zorganizował ponad 300 wesel. W końcu lat 80. miał już w ajencji cztery lokale gastronomiczne (w tym nie najlepszej kategorii, tłumnie odwiedzany przez stoczniowców, i klub nocny). Użerania się z klientami, dostawcami i pracownikami było od groma. Po kilku sezonach skorzystał z okazji i objął w Pruszczu Gdańskim firmę produkującą posiłki regeneracyjne dla ponad 40 zakładów pracy. Po godzinie 15 robota była finito, a i wynagrodzenie lepsze.
Pole na stole
— W 1989 r. umarł kierownik zakładów mięsnych w Pruszczu. Wytypowano mnie na jego następcę. Nie za bardzo chciałem, bo robota była ryzykowna, kojarząca się np. z karami śmierci w aferze mięsnej. Dałem się jednak w końcu namówić i gdy doszło do prywatyzacji zakładów, tylko ja się zgłosiłem. Wydzierżawiłem zakład, wziąłem 50 pracowników i ruszyłem z własną produkcją. Działkę kupiłem dopiero kilka lat temu, gdy zamykaliśmy tam produkcję. Może zbudujemy w Pruszczu coś ciekawego, na razie teren czeka na objawienie i jest sentymentalną pamiątką — opowiada Zbigniew Nowak.
Jego zakłady mięsne przez lata rozwinęły się do niebagatelnych rozmiarów, dając przez ten czas dziesiątki milionów złotych zysku. Do tego dochodzi wciąż rozległa sieć sklepów mięsnych i spożywczych w Trójmieście. Są też gospodarstwa rolne, m.in. na kilkusethektarowej działce na Wyspie Sobieszewskiej. Uprawia się tam rzepak, pszenicę, a 350 krów daje mleko.
— Na część spożywczą mojego biznesu składa się wiele firm, działających zgodnie z zasadą „od pola do stołu” — tłumaczy biznesmen.
Niegdyś duże nadzieje Zbigniew Nowak wiązał z Ukrainą i Rosją, gdzie zainwestował grube miliony w zakłady mięsne. Do dziś produkcja jednak nie ruszyła, a gdańszczaninowi ciśnienie podnosi wyliczanie, ile pieczątek na uruchomienie produkcji trzeba uzyskać na Wschodzie. Straty na Ukrainie próbuje sobie powetować, inwestując m.in. w tamtejszą spółkę produkującą gry mobilne. Na Pomorzu ma też kilka mniejszych biznesów deweloperskich i przemysłowych: rozwija wydobycie kruszyw z dna Bałtyku i promuje spółkę Leenlife Polska. Ta ostatnia ma patent na pierwsze na świecie mleczne batoniki dla dzieci z kwasami tłuszczowymi Omega 3, witaminą C i wapniem.
— Mam, wraz z naukowcami, wiele patentów dotyczących produkcji zdrowej żywności. Wytwarzamy też takie specyfiki, jak np. Omega 3 w spreju. Odnoszę jednak wrażenie, że polski konsument jeszcze nie jest gotowy na takie nowości — twierdzi Zbigniew Nowak. O diecie (idea żywienia komplementarnego), zaletach kwasów nienasyconych i dobrodziejstwach polskiego lnu potrafi rozprawiać godzinami. Jeśli miłościwy Bóg pozwoli, to za dwa lata będzie miał niemałe audytorium, gdy na tarasie kompleksu Deo Plaza będzie rozprawiał o tym, co — skoro spichlerze już stoją — zamierza robić dalej. Byle „hej do przodu”. &
Podpis: KAROL JEDLIŃSKI