Zgodnie z ustawą o Radzie Ministrów, w razie kadrowej awarii premier nie powołuje już „kierownika ministerstwa” w randze sekretarza stanu, lecz tymczasowo powierza resort któremuś z zaprzysiężonych ministrów konstytucyjnych. Na ogół sięga po merytorycznego „sąsiada”. I tak naturalne było chwilowe kierowanie skarbem państwa przez Jerzego Hausnera, a sprawami wewnętrznymi przez Jerzego Szmajdzińskiego. Czasem jednak zbyt bliskie związki kończą się źle — przypomnijmy, jak to koordynator specsłużb Janusz Pałubicki musiał pruć sweter..., pardon, sejf w czasie opiekowania się MSWiA, bo nie dostał kluczy.
Czasowe powierzenie resortu zdrowia nie minister bez teki Izabeli Jarudze-Nowackiej, nie ministrowi polityki społecznej Krzysztofowi Paterowi, lecz... ministrowi gospodarki i pracy Jerzemu Hausnerowi niewątpliwie jest rozwiązaniem bardzo kreatywnym. Idąc tym tropem, zgłaszamy premierowi wniosek racjonalizatorski — liczebność Rady Ministrów można zredukować. Niezbędne minimum to dwóch członków: premier Marek Belka oraz wicepremier i minister ds. wszelakich Jerzy Hausner, kierujący wszystkimi działami administracji rządowej. Z wotum zaufania byłyby jeszcze większe kłopoty, ale za to jaka oszczędność!
Oczywiście hiperministrowi Jerzemu Hausnerowi musieliby pomagać jacyś wiceministrowie. Kiedy w superresorcie MGPiPS usiadł za długim stołem z sekretarzami i podsekretarzami stanu, to razem stanowili tuzin. Na cały rząd potrzeba byłoby ich, powiedzmy, ze cztery mendle...