Jeszcze kilka lat temu aukcyjny obrót pracami Tadeusza Dominika był dość skromny, a na rok przypadało czasem po kilka wylicytowanych prac. Od 2010 r. sprzedaż zwiększyła się ponadsiedemnastokrotnie, czemu towarzyszył ponad 80-procentowy wzrost średniej ceny, wynika z danych Artprice. W samych suchych statystykach inwestycyjny typ Herberta ma jednak w gronie muz konkurencję, bo z aukcyjnych danych wynika, że obraz Meli Muter kupiony w 2000 r. dałby teraz zwrot na poziomie 353 proc. Kandydat Leopolda Staffa nie mógł więc dać się tamtym dwojgu ograć i na początku marca zanotował historyczny rekord 340 tys. zł, do którego ma szansę zbliżyć się już na wtorkowej aukcji.

Portret Józefa Mehoffera, wielopostaciowa scena Meli Muter i pejzaż Tadeusza Dominika pójdą pod młotek 11 października w dwóch warszawskich domach aukcyjnych — starszym Polswiss Art i młodej Artissimie. Na pierwszym obrazie nobliwe ujęcie damy z ukłonem w kierunku dekoracyjnych tapet, na drugim jakiś tajemniczy rytuał rozgrywany przez ludzi o lekko cytrynowych karnacjach, a na trzecim krajobraz niby drzewiasty i górzysty, ale zbudowany z łuków jaskrawych czerwieni.
Fachowo należałoby przyznać, że artystów różnić musiał „język artystycznej wypowiedzi”, ale jeśli inwestor wolałby sobie raczej odpuścić podobne poezje, wystarczy, że spojrzy na malowidła w określonym porządku. Na początku matematycznegociągu najczytelniejszy język wypowiedzi — czyli język Mehoffera — a na końcu ten najdzikszy, czyli — dosłownie — nie wiadomo co.
Mniej znaczy więcej
Zastygła w zamyśleniu dama, tak samo jak bogato zdobiona tkanina za jej ramionami, wyraźnie komunikują się z inwestorem w uspokojonym, przejrzystym języku secesji. W wysmakowanej, zgaszonej gamie, Mehoffer potrafił wymieszać na nieobecnej twarzy i rumiany róż policzków, i szklistość oka, i szarą zieleń w zagłębieniach, które byłyby w cieniu — nie dlatego, że tak wyglądałoby to naprawdę, ale dlatego, że w ten sposób wyszło ładniej.
W młodopolskim portrecie intymna nastrojowość wychodzi z miękkiej, dekoracyjnej i czytelnej linii, a dlatego, że takich właśnie młodopolskich portretów jest na rynku bardzo mało, cena wywoławcza w Polswissie to 90 tys. zł, a estymacja dochodzi do 250 tys. zł. Jeszcze mniej jest natomiast scen podobnych do tej, którą dom aukcyjny wystawi aż od 450 tys. zł — czyli blisko aukcyjnego rekordu za pracę autorki, zanotowanego w paryskim domu Artcurial. Inwestycyjnie, Mela Muter jest pod pewnymi względami lepsza od Mehoffera, bo rynek jej prac jest tak samo rozwinięty lokalnie jak w Niemczech czy Wielkiej Brytanii, a popyt na Młodą Polskę z definicji zgłaszany jest zwykle z Polski.
„Językowo” ulubienica Rainera Marii Rilkego też jest trochę dalej, bo ponadpółtorametrowy obraz dlatego jest tak cenny, że nie bez przyczyny wygląda trochę, jakby podmalował go Gauguin. Mela Muter długo przebywała w Bretanii, z którą był ściśle związany, co widać zarówno w płaskich, obwiedzionych konturem plamach, jak i w dziwnie nasyconej kolorystyce, w której skóra odbija jakieś chłodne żółtawe światło, a szmaragdowa woda rzeki prawie nierzeczywiste żaglówki. Widać muzyków, karmiącą matkę, psa, a przede wszystkim odwróconą plecami dziewczynkę, która przytyka sobie do ust dłoń niemowlęcia, prawdopodobnie, żeby ją pocałować. Jak się więc okazuje, kameralną scenę można zbudować też prostszym, nawet bardziej szorstkim językiem — sama Mela Muter mówiła zresztą, że w sztuce lepiej być małomównym.
Słownik wyrazów ostrych
Tak jak Mehoffer mówiłby wierszem i szeptem, Mela Muter łagodnie i niewiele, tak Tadeusz Dominik krzyknąłby spontanicznie na całe gardło. We wtorkowym katalogu Artissimy jest właśnie taki pejzaż, z którego nie tylko krzyczą radosne kolory i żywe, łukowate pociągnięcia farby, bo chyba najgłośniej wybrzmiewa całkowicie świeże, autorskie podejście do krajobrazu. W języku Herberta świat Dominika to „ogniste słoneczne koła, kwiaty, patyki w płocie, dzbany, bochny chleba, trawa” — a sam język Dominika przetworzył to na okrągłe plamy zamiast koron drzew, szerokie pasy zamiast dróg, płaskie kwadraty w zamian za pola.
Takie olejne kompozycje w jaskrawej, oderwanej od rzeczywistości kolorystyce wyceniane są ostatnio w przedziale 35-45 tys. zł, dlatego cena wywoławcza na poziomie 18 tys. zł — w dodatku za obraz pochodzący od krewnych zmarłego dwa lata temu artysty — może zachęcać. Gęste grochy w jesiennych, ale rozgrzanych ostrym słońcem, kolorach to jednak jeszcze nie szczyt językowej swobody, na którą już w latach 50. pozwolił sobie prawdziwy awangardzista Stefan Krygier.
Kiedy powstawała wystawiona w Artissimie „Inwazja czerni” — drapieżnie ostry zestaw bryzgów zimnej bieli i głębokiej czerni — w europejskiej sztuce budził się nowy kierunek, tzw. malarstwo materii. Nie było mowy o żadnym pozowaniu, poetyzowaniu czy malowaniu krajobrazu, bo nic nie mogło ograniczać dramatyzmu wyrazu. Pochodzące z tego okresu płótno licytowane będzie od 6,5 tys. zł, a gdyby inwestor próbował czytać je jak jakiś niedokładnie zakomponowany obrazek, zaśmiałoby mu się tą czernią w twarz.