Odkąd jestem aktywnym inwestorem, na rynkach akcji panuje hossa. Giełdowe indeksy prawie wszędzie na świecie pną w górę, i to gdzieniegdzie całkiem szybko. Na przykład w Polsce, WIG śrubuje historyczne rekordy i na początku sierpnia był już o 34 proc. wyżej niż na początku roku. Do 3000 pkt po 17 latach dobił WIG20. Zresztą, polskie akcje – licząc w ujęciu dolarowym – są jak dotąd najlepszą giełdową inwestycją 2025 r. Nic zatem dziwnego, że także mój portfel rośnie. Od sylwestra powiększył się o 13 tys. złotych, czyli o 26 proc.
No dobrze, ale nawet taki początkujący inwestor jak ja wie, że hossy nie trwają wiecznie. A nawet w czasie ich trwania zdarzają się ostre korekty. Choćby taka jak ta z kwietnia, kiedy po ogłoszeniu przez prezydenta USA Donalda Trumpa nowych taryf celnych WIG zaliczył 15-procentową obsuwę. To nie było miłe ani dla mojego portfela (jego wycena zmalała o prawie dwa tysiące złotych), ani dla mojej psychiki.
Czego można się spodziewać po polskiej giełdzie?
Postanowiłem sprawdzić, jak to z tym rynkiem bywało w przeszłości. Czyli nie tylko to, ile średnio i długoterminowo można na nim zarobić, ale też ile można na nim po drodze stracić. Jak już wspomniałem, ostatnie miesiące były jednymi z najlepszych w historii naszej GPW. Nawet gdyby do końca roku WIG już nie wzrósł, to i tak zanotowałby ósmy najlepszy rok w swojej 34-letniej historii. Oraz wynik znacznie powyżej przeciętnej z ostatnich 30 lat wynoszącej blisko 9 proc.
Ale mnie teraz interesuje druga strona giełdowego medalu. Sprawdziłem przeszło 34 lata historii GPW i doszedłem do kilku wniosków. Po pierwsze (co dość oczywiste), nie było roku, w którym WIG nie zanotowałby choćby kilkuprocentowego obsunięcia. Nie ma więc zysku bez ryzyka. Ale w 16 na 35 przypadków (licząc łącznie z jeszcze niezakończonym rokiem 2025) spadki nie przekraczały 20 proc. Nieprzypadkowo Amerykanie to właśnie obsunięcie o ponad 20 proc. od szczytu zwykli nazywać bessą. Bo w granicach minus 20 proc. mamy do czynienia ze zwykłym cofnięciem lub co najwyżej lokalną korektą.
Nie było roku, w którym WIG nie zanotowałby choćby kilkuprocentowego obsunięcia. Nie ma więc zysku bez ryzyka. Ale w 16 na 35 przypadków (licząc łącznie z jeszcze niezakończonym rokiem 2025) spadki nie przekraczały 20 proc.
Po drugie, w kolejnych ośmiu przypadkach (czyli 23 proc. ogółu) giełdowe spadki były głębsze i ściągały WIG w dół nawet o 30 proc. Po raz ostatni coś takiego przydarzyło nam się w roku 2022, gdy rosyjska napaść na Ukrainę spotęgowała postcovidowy szok inflacyjny i obniżyła nam WIG o blisko 40 proc. To dużo. Dobrze, że mnie wtedy jeszcze nie było na rynku, bo nie wiem, czybym to wytrzymał psychicznie. Ale kilka razy bywało jeszcze gorzej! Jak dotąd WIG zanotował cztery takie lata, w których maksymalne obsunięcie przekraczało 40 proc. Najgorzej było w 1994 r., gdy WIG po swojej dziewiczej hossie z lat 1992-93 poleciał w dół o 67,6 proc. Drugi tak fatalny rok to słynny 2008 (-57 proc.) z eskalacją światowego kryzysu finansowego. Ponad minus 40 proc. było jeszcze w 1998 (kryzys rosyjski) oraz w 2020 (covidowe lockdowny).
Po trzecie, choć w długim terminie rynki akcji generalnie idą w górę, to zdarzają się okresy, gdy bardzo mocno tracą - nawet 50 czy 60 proc. Aczkolwiek tak zły rok zdarza się nie częściej niż raz na kilkanaście lat. Ale średnio raz na dziesięć lat WIG może spaść nawet o 40 proc., a statystycznie co pięć lat przytrafia się bessa o zasięgu 30-40 proc.. Jak dla mnie to bardzo dużo i takiego testu mój portfel jeszcze nie przeszedł. Lecz znając historię, jestem przekonany, że taka próba prędzej czy później nadejdzie. I wtedy muszę być do niej przygotowany.
Jak to robią w Ameryce?
Ponieważ w przyszłości na pewno wyjdę poza GPW (na razie zrobiłem to jedną nogą – kupiłem ETF na S&P500, czyli główny indeks amerykańskiej giełdy notowany na GPW), to postanowiłem sprawdzić, jak się rzeczy mają po drugiej stronie wielkiej wody, gdzie przecież rynki akcji mają znacznie dłuższą tradycję niż w Polsce. Odpowiednie dane znalazłem na blogu Charliego Bilello. Okazuje się, że choć od roku 1980 średnioroczna stopa zwrotu z indeksu S&P500 wyniosła 12 proc., to równocześnie średnie maksymalne obsunięcie tego indeksu w trakcie trwania danego roku sięgnęło 14 proc. „Nie ma ryzyka, nie ma nagrody” – skwitował Charlie.
I pewnie ma rację. W końcu w podręcznikach finansów nie bez kozery piszą, że stopa zwrotu z rynku akcji zawiera w sobie stopę wolną od ryzyka oraz premię za ryzyko podejmowane przez inwestorów. No bo gdyby ryzyka nie było, to nikt nie wykręcałby tych ładnych kilku procent powyżej inflacji. A gdyby nie było tej premii, to nikt nie podejmowałby dodatkowego ryzyka. Logiczne.
Tak czy inaczej, okazało się, że na Wall Street także miewali w przeszłości dość poważne spadki. Aczkolwiek widać też, że dojrzały amerykański rynek akcji jest mniej ryzykowny od relatywnie młodego rynku wschodzącego, jakim jest nasza giełda w Warszawie. Przez poprzednie 46 lat S&P 500 w aż 20 latach nie notował obsunięć większych niż 10 proc. To prawie połowa przypadków. Kolejne 17 lat przyniosło zniżki o skali nieprzekraczającej 20 proc. Zaledwie 9 z 46 ostatnich lat (tj. niespełna 20 proc.) przynosiło bessę. Z tego w zaledwie czterech przypadkach straty indeksu S&P 500 przekraczały 30 proc.. Przydarzyło się to w roku 1987 (-34 proc. podczas słynnego czarnego poniedziałku), w 2002 (-34 proc.), no i oczywiście w 2008 (-49 proc.) oraz w 2020 (-34 proc.).
Co ciekawe, okazało się, że nawet podczas lat bardzo dobrych dla posiadaczy akcji, S&P 500 „po drodze” potrafił zaliczyć obsunięcie o 20 proc. lub nawet większe. Tak było choćby w roku 2009 (26 proc. całorocznego zysku mimo utraty 28 proc. na początku roku) czy w 2020 (całorocznie +18 proc. mimo -34 proc. wiosną). Faktycznie, na giełdzie bez ryzyka nie ma zabawy.
Czego mnie to wszystko nauczyło? Chyba trzech rzeczy. Po pierwsze, że spadki – i to czasami nawet gwałtowne i bolesne – są nieodzowną częścią giełdowego krajobrazu. I trzeba do nich po prostu przywyknąć. Po drugie, że wcale nie trzeba się ich tak bardzo bać, bo czasami nawet mocna przecena nie wyklucza osiągnięcia dobrego wyniku w całym roku. I wreszcie po trzecie, że naprawdę nie tak często zdarza się, aby giełdowa przecena znosiła giełdowe indeksy o więcej niż 30-40 proc.. A gdy już tak się stanie, to wtedy akcje można kupować niemal w ciemno. Trzeba tylko mieć wolną gotówkę.
Cześć, jestem Inwestor Wojtek, postać, za którą stoją doświadczeni dziennikarze giełdowi i analitycy PB. Chcę za 25 lat mieć w portfelu 1 mln zł. Inwestuję prawdziwe pieniądze (zacząłem od 50 tys. zł) w akcje, obligacje i inne instrumenty finansowe. Chcę edukować i promować inwestowanie na rynku kapitałowym. Jestem transparentny: z odpowiednim wyprzedzeniem napiszę, że zamierzam kupić lub sprzedać dane walory.
Skład mojego portfela i stopę zwrotu można obserwować na notowania.pb.pl/inwestor-wojtek.
Zachęcam też do zapisania się na mój newsletter>> oraz wysłuchanie podcastów>>