Dopiero z formalnie potwierdzoną nominacją demokratyczna para Kamala Harris – Timothy Walz stanie się równa stanem duetowi Donald Trump – James Vance, który analogiczną nominację otrzymał na konwencji republikańskiej 15-18 lipca. Oczywiście trzeba pamiętać, że poza kandydatami dwóch głównych partii wystartuje po prezydenturę jeszcze kilka duetów alternatywnych wobec duopolu potentatów. 5 listopada uzyskają oni w urnach poparcie śladowe i nie będą wynikowym języczkiem u wagi w żadnym stanie, nawet w tych, w których sondażowe szanse Kamali Harris i Donalda Trumpa oscylują wokół relacji 50:50.
Podobny wynik dałby pomiar entuzjazmu delegatów na obie partyjne konwencje. Zarówno aktyw republikański, zebrany miesiąc temu w Milwaukee (stan Wisconsin), jak też demokratyczny obecnie wiecujący w Chicago (stan Illinois) oczywiście są przekonane o zwycięstwie. Notabene obie metropolie położone są blisko siebie nad jeziorem Michigan. O ile stan Illinois z 20 głosami elektorskimi to silny i pewny bastion demokratyczny, o tyle sąsiadujący od północy Wisconsin z 10 elektorami to typowy wynikowy swingers – w 2020 r. minimalnie wygrał i przejął wspomnianą pulę Joseph Biden, natomiast w 2016 r. zwyciężył Donald Trump. Teraz były prezydent zamierza odbić wahliwe terytorium, stąd decyzja, aby konwencja odbyła się w takim właśnie stanie, a nie gdzieś dalej na dawnym Dzikim Zachodzie wśród tzw. czerwonych karków, gdzie zwycięstwo kandydata republikańskiego jest pewnikiem. Kamala Harris oczywiście ma plan odwrotny i zrobi wszystko, aby zdobyć pulę głosów elektorskich ze wszystkich stanów z regionu Wielkich Jezior.
Demokratyczna konwencja jest dosyć specyficzna, albowiem jej uczestnikiem jest Joseph Biden. Do 20 stycznia 2025 r. pozostaje 46. prezydentem USA ze stuprocentową decyzyjnością, chociaż z drugiej strony coraz bardziej przechodzi na pozycję jedynie bieżącego administratora. Jego decyzja o niekandydowaniu w wieku 82 lat to drugi w dziejach Stanów Zjednoczonych Ameryki przypadek, gdy urzędujący prezydent dobrowolnie odpuszcza sobie możliwą drugą kadencję – w 1968 r. zrobił tak obciążony wojną wietnamską Lyndon Johnson, którego sondaże sięgały wtedy dna. Obecna sytuacja jest zupełnie inna, Partii Demokratycznej chodzi po prostu o jak najbardziej aksamitne przekazanie prezydenckiej pałeczki młodszemu pokoleniu, z utrzymaniem wszystkich priorytetów politycznych. Dlatego lejtmotywem programu i kampanii Kamali Harris oraz Timothy’ego Walza jest przesłanie pełne optymizmu dla USA, kontrastujące z republikańską rezerwą i powściągliwością, że najlepsze dni kraju już minęły – i dopiero ewentualnie wrócą pod światłym ponownym przewodem Donalda Trumpa.
Do finalnego głosowania we wtorek, 5 listopada 2024 r., pozostaje 2,5 miesiąca. Będzie to wyjątkowo ostra kampania, w której wszystkie chwyty okażą się dozwolone. Kamala Harris na razie stara się jeszcze wykorzystywać efekt świeżości, wizerunkowe nieumoczenie w spory personalne Donalda Trumpa z Josephem Bidenem oraz okoliczność, że może całkiem realnie zostać pierwszą prezydentką USA – co nie udało się w 2016 r. Hillary Clinton. Donald Trump z kolei miesiąc temu naprawdę otarł się o śmierć w nieskutecznym zamachu, co skokowo dodało mu potencjalnych głosów, ale tamten efekt już się wyczerpuje. Jedno jest pewne – oboje kandydaci zdają sobie sprawę, że nie ma sensu tracić energii na kampanię w stanach z wynikiem dosyć oczywistym. 5 listopada wybory 47. prezydenta USA rozstrzygnie około dziesięciu swingujących, takich jak wspomniany Wisconsin.