Kiedy i jak Polska zamieni złotego na euro

Bogdan Góralczyk
opublikowano: 2000-04-20 00:00

Bogdan Góralczyk: Kiedy i jak Polska zamieni złotego na euro

ODLEGŁE EURO: Polska sprawia ostatnio wrażenie państwa raczej oddalającego się od Unii, nie zaś zbliżającego się do niej — dowodzi Bogdan Góralczyk. fot. Małgorzata Pstrągowska

Na łamach naszych najpoczytniejszych pism już od pewnego czasu toczy się zacięta debata specjalistów na temat tego, kiedy i jak włączyć się do strefy euro. Chwilami sprawia ona wrażenie wręcz zabawnej, kwestię naszego wejścia do Unii traktujemy bowiem jako już przesądzoną. A wcale tak nie jest. Jeszcze długie schody przed nami.

DOCHODZENIE do euro ma już za sobą długą historię. Rozpoczęło się w 1973 r. od powołania Europejskiego Funduszu Współpracy Walutowej. Sześć lat potrzebowały państwa Wspólnot Europejskich, by dojść do progu waluty wirtualnej, zwanej ECU (European Currency Unit). Dalszych kilkanaście minęło, zanim 1 stycznia 1999 r. wprowadzono ujednoliconą walutę już Unii Europejskiej — euro. Przy czym na razie mamy tylko, od czerwca 1998 r., Europejski Bank Centralny z siedzibą we Frankfurcie i rozliczenia w euro, a na prawdziwą walutę przyjdzie jeszcze trochę poczekać.

ZGODNIE z przyjętym harmonogramem, monety i banknoty euro mają być wprowadzane od 1 stycznia 2002 roku. Przez pół roku będzie trwało wycofywanie walut narodowych. Zastąpią je banknoty oraz monety euro. Tylko te drugie będą mogły wydawać także banki narodowe. Wydawanie banknotów pozostanie domeną wyłącznie Europejskiego Banku Centralnego.

KANDYDACI do Unii natrafiają na stale powiększający się dorobek prawny UE. Bezustannie rośnie ilość wymogów i kryteriów, stawianych członkom i kandydatom do tego ugrupowania. Wśród nich wielce znacząca rola przypada tzw. kryteriom z Maastricht, dotyczącym wymogów fiskalnych i monetarnych. Państwom kandydującym stawia się wysokie progi jeśli chodzi o stopę inflacji, deficyt budżetowy, dług publiczny, wahania kursów rodzimej waluty czy nominalną długoterminową stopę procentową.

PATRZĄC z punktu widzenia właśnie kryteriów z Maastricht, Polska sprawia ostatnio wrażenie raczej państwa oddalającego się od UE, a nie zbliżającego się do niej. Stopy procentowe są u nas wysokie i nadal podnoszone, a w Unii minimalne, inflacja rośnie miast maleć, a wszystkie ośrodki analityczne zaczynają bić na alarm z powodu niebezpiecznie rosnącego deficytu budżetowego i ciągle powiększającego się długu publicznego.

W TAKIM kontekście mówienie o wchodzeniu do strefy euro, a więc włączenia się do unii ekonomicznej i walutowej UE, sprawia wrażenie pobożnych życzeń. Nie zamienimy w przewidywanym czasie złotego na euro, jeśli wcześniej nie uporządkujemy jeszcze bardziej naszej gospodarki i nie odwrócimy ostatnio notowanych w niej tendencji.

MÓWIĄC WPROST, na euro trzeba zapracować. Ale innego wyjścia nie ma. Rezygnacja z ubiegania się o wspólną europejską walutę byłaby z naszej strony zgodą na niebezpieczny, ale już rysujący się w niektórych umysłach na Zachodzie, pomysł „Europy różnych szybkości” i „różnych trajektorii”. Pod tymi ładnie brzmiącymi propozycjami Europy kryje się niebezpieczny scenariusz zamrożenia istniejących na kontynencie podziałów. W środku będzie Euroland, a na zewnątrz reszta, kraje pośledniejsze, drugiej kategorii. Na to nie możemy się zgodzić i nie wolno nam do realizacji takich pomysłów dopuścić. Ale jak? Niestety, istnieje tylko jeden sposób: nie rozregulować własnej gospodarki, narzucić jej surowe wymogi. Tylko przystosowanie się do kryteriów z Maastricht daje szansę, że nie wypadniemy z czołówki, do członkostwa w której pretendujemy. I dopiero wówczas będziemy mogli poważnie zastanawiać się, kiedy wprowadzimy monety i banknoty euro na nasz rynek. A dzisiaj, niestety, jest to jeszcze wróżenie z fusów.

Bogdan Góralczyk jest pracownikiem naukowym Centrum Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego