Kłótnie w rodzinie

Jacek Konikowski, Monika Sobkiewicz
opublikowano: 2004-09-03 00:00

Na bazarach, targowiskach? Pokątnie? To margines. Książkowe piractwo kwitnie przede wszystkim w hurtowniach i wydawnictwach.

Ani detaliści, ani — zwykle — hurtownicy, a tym bardziej czytelnicy, nie mają pojęcia, że właśnie kupili nielegalny egzemplarz. Tym bardziej, że na oko niczym się nie różni od legalnej publikacji.

— Książka piracka to taka, którą wydano bez licencji i zgody autora, co oznacza, że jej wydawca nie zapłacił tantiem i opłat licencyjnych. Wydawcy nagminnie zaniżają liczbę wydrukowanych egzemplarzy i nie zgłaszają dodruków. Wielu świadomie drukuje książki po upływie terminu ważności licencji — twierdzi Aleksandra Matuszak z agencji literackiej ANAW, słynącej w branży wydawniczej z tego, że z uporem ściga książkowych piratów.

— Kilka lat temu w Krakowie fałszerz z własnych klisz produkował „Imię róży”, „Paragraf 24” i masę innych książek. Dokładne kopie oryginałów trafiały do hurtowni i księgarń. Dopiero przedstawiciele wydawnictw mogli wyłuskać drobne szczegóły, świadczące, że ich książki ktoś podrobił. Policja w mieszkaniu podejrzanego znalazła m.in. gotowe diapozytywy i profesjonalny sprzęt do kopiowania — mówi Zbigniew Kański, współwłaściciel agencji literackiej Graal. I dodaje:

— Facet wynajął najlepszego adwokata w Krakowie, a ten doradził, by udawał wariata, dzięki czemu oszust nie trafił za kratki. Prokuratura umorzyła śledztwo — mimo ewidentnych dowodów przestępstwa.

— Kilka lat temu małe wydawnictwo z Gdańska wydało — zupełnie „na wariackich papierach” — jedną z naszych książek — Alistaira MacLeana. Sprawa trafiła do sądu. Piratem okazał się emerytowany prokurator, który pokazał w sądzie lewą umowę z agencją na Broadwayu. Kilka miesięcy później, będąc na targach książki w Nowym Jorku, postanowiłem zajrzeć do tej agencji. Pod wskazanym adresem znalazłem... hinduski sklep z koszulami. Prokuratura umorzyła sprawę, bo facet zniknął — mówi Krzysztof Adamski, współwłaściciel wydawnictwa AiB.

O ile tak oczywiste przykłady piractwa książkowego często trafiają do mediów, o tyle o „wydawniczym piractwie” mówi się prawie wyłącznie we własnym gronie. Dlaczego? Może dlatego, że każdemu może powinąć się noga, zwłaszcza na tak trudnym jak polski rynku książek.

Zarzuty

„Mamy już 15 lat! Tylko my spośród polskich prywatnych wydawców możemy się poszczycić takim jubileuszem. Urodziny obchodzimy hucznie i w znakomitej formie” — oto początek okolicznościowego tekstu na internetowych stronach wydawnictwa Amber.

Amber to najstarsze wydawnictwo z założonych po przemianach gospodarczych na początku lat 90 — m.in. za jego sprawą rynek wydawniczy w Polsce nagle ożył: nakłady 300-500 tys. egz. działały na wyobraźnię. Dziś, teoretycznie, każdy Polak ma w swej bibliotece książkę Ambera. To ponad 4500 tytułów w nakładzie ponad 40 mln egz. Ale...

— Mam dowody, że Amber ucieka się do piractwa. Przedstawiłam je w prokuraturze — twierdzi Aleksandra Matuszak z Agencji ANAW, która z Amberem wiele lat współpracowała, sprzedając mu prawa do polskich wydań wielu zagranicznych autorów.

Rzeczywiście, Prokuratura Rejonowa Warszawa-Śródmieście prowadzi śledztwo w sprawie rozpowszechniania utworów literackich bez ważnego zezwolenia przez Amber sp. z o.o. Wśród tytułów sprzedawanych po wygaśnięciu licencji znalazły się m.in. dzieła Folletta, Koontza, Forbesa czy Cooka. Sprawa trwa trzeci rok. Matuszak pokazała nam jeden z dowodów winy Ambera: wydaną przez niego książkę Josephine Hart „Zapomnienie”

— W stopce wydawniczej Amber podaje rok wydania 1996, więc niesprzedane egzemplarze powinny już 6 lat temu pójść na makulaturę. Mimo to starą książkę w nowej obwolucie, nadal można było kupić w niektórych księgarniach, a do niedawna nawet na internetowej stronie wydawcy. Wiem, bo dokonałam zakupu kontrolowanego, otrzymałam nawet fakturę — tłumaczy agentka.

W stopce tejże książki figuruje adres internetowy wydawnictwa. Gdyby publikacja rzeczywiście ukazała się w 1996 roku, nie powinno go tam być.

— Jak Amber mógł zapraszać na swe strony internetowe w 1996 roku, skoro miał je dopiero 2 lata później? Ciekawe, że na stronach „Zapomnienia” Amber zachęca do kupna innych bestsellerowych tytułów — w tym „Rafy” czy „Końca rzeki” Nory Roberts. A przecież „Rafa” ukazała się w USA dopiero w 1998 roku, a „Koniec rzeki” — w roku 1999 roku, czyli na pewno wówczas, gdy Amberowi wygasła już licencja na „Zapomnienie” — dodaje Matuszak.

W 1997 roku Amberowi skończyła się licencja na książkę Kena Folleta „Wejść między lwy”. Tymczasem wydawnictwo sprzedawało ją — twierdzi Matuszak — jeszcze kilka lat później.

— Kupiłam „Wejść między lwy” w 2001 roku. Mam dowody — podobnie jak w przypadku kilku innych książek — dodaje Matuszak.

I wylicza: Ken Follet „Papierowe pieniądze” (koniec licencji — 1997 r. w sprzedaży jeszcze przez co najmniej 4 lata), Steve Martini „Lista” (połowa 1999 roku — w sprzedaży co najmniej półtora roku później).

Amber podpadł również wydawnictwu Prószyński i S-ka oraz wydawnictwu AiB. Tym razem poszło o Deana Koontza.

— Amber miał licencje na książki Koontza. Ostatnia wygasła w 2001 roku. I potem żaden tytuł tego autora wydany przez Amber nie miał prawa znaleźć się w księgarniach. Mieliśmy opcje na zakup licencji na 4 książki Koontza i chcieliśmy go wydać, gdy okazało się, że na rynku wciąż sprzedawane są amberowskie książki. Mamy dowód, bo na wiosnę 2002 roku nasz pracownik zakupił taki egzemplarz z fakturą. To bardzo poczytny autor... Niedopuszczalne! Nasze wydawnictwo poniosło straty rzędu 30 tys. zł na jednym tytule — twierdzi Rafał Grupiński, dyrektor generalny książek w wydawnictwie Prószyński i S-ka.

Wydawnictwo AiB obwinia natomiast Amber o bezprawną sprzedaż książek Colina Forbesa. Chodzi o co najmniej 4 tytuły: „Syndykat zbrodni”, „Kocioł”, „Wściekłość”, „Kocioł” i „Przepaść”.

— Po wygaśnięcia licencji Amber nie wycofał ich ze sprzedaży. No i w księgarniach, w tym w empikach, stare amberowskie „forbesy” leżały obok świeżo wydanych — naszych — mówi Krzysztof Adamski, właściciel wydawnictwa AiB, który kupił licencje na książki Forbesa.

Według jego szacunków, przez posunięcia Ambera stracił prawie 200 tys. zł.

Krzysztof Olesiejuk, współwłaściciel Firmy Księgarskiej FK, należącej do największych hurtowni książek w Polsce, potwierdza, że Amber sprzedawał mu książki na długo po upływie terminu obowiązywania licencji. Pokazuje listę tytułów Ambera z terminami wygaśnięcia kontraktów oraz stertę faktur. Porównujemy końcowe daty licencji z datami na dokumentach: Ken Follet „Wejść miedzy lwy”, 1997 — Amber sprzedał tę książkę Olesiejukowi w grudniu 2001 roku. Z zestawienia wynika, że jeszcze minimum 10 innych tytułów trafiło na rynek w podobny sposób. Wśród nich: „Źródło” Clifforda Irwinga, „Sanktuarium” Nory Roberts czy „Syndykat zbrodni” lub „Kocioł” Colina Forbesa.

— Gdy zwróciłem uwagę Amberowi na niezgodności i chciałem zwrócić im te książki, odpisali, że to niemożliwe. Wówczas skontaktowałem się z Agencją ANAW — twierdzi Olesiejuk, dodając:

— To był trudny partner. W końcu nasze drogi rozeszły się.

Prokuratura

W lutym 2002 roku agencja ANAW skierowała do prokuratury wniosek o ściganie kierownictwa Ambera. W dokumencie wymieniono prawie 20 tytułów: od Kena Foletta po Colina Forbesa, które — według agencji — wydawnictwo to sprzedawało bez ważnej licencji. Przesłuchano już ponad 20 osób. Potem i wydawnictwo Prószyński i S-ka złożyło do prokuratury pismo wspomagające pozew agencji ANAW. W czerwcu 2002 zawiadomienie do prokuratury na Amber skierowało zaś wydawnictwo AiB.

— Postępowanie przeciw Amberowi trwa. Prokuratura zbiera materiały dowodowe. Nikomu nie zostały jeszcze postawione zarzuty. Jeżeli będą one postawione, to nie wydawnictwu, ale konkretnej osobie z jego zarządu — informuje Paweł Cisek, prokurator prowadzący sprawę ANAW vs Amber.

— Nasz pozew leży w prokuraturze od dwóch lat. Dotychczas zostałem jedynie raz przesłuchany — twierdzi Adamski.

Ludzie z oficyn wydawniczych narzekają na opieszałość prokuratury w sprawach o naruszenie prawa autorskiego.

— Prokuratorzy nie wiedzą, jak do tego podejść, bo prawo autorskie wymaga i wiedzy, i doświadczenia w ściganiu takich przestępstw — twierdzi jeden z wydawców.

A okładki?

Andrzej Kuryłowicz, właściciel wydawnictwa Albatros, twierdzi, że zetknął się z innym — niecodziennym jak na polskie warunki — rodzajem piractwa. Oto uznał, że wydawnictwo Książnica przejęło projekt graficzny okładki jego serii wydawniczej, decydując się na własny cykl „Książnica Kieszonkowa”.

— W styczniu 2002 roku Książnica zwróciła się z prośbą, czy może wydać w mojej serii wydawniczej swoje tytuły. To była seria kieszonkowa, wówczas zupełna nowość na polskim rynku. Zgodziłem się — pod warunkiem, że zaakceptuję tytuły i zaprojektuję okładki. Pierwsza książka miała być o Salvadorze Dali. Minął tydzień — i dowiedziałem się, że projekt okładki jest gotów, a książka — złożona do druku w Opolgrafie. Zwróciłem uwagę Książnicy: inaczej się umawialiśmy. Na co Mariusz Morga, prezes Książnicy, odpowiedział, że zrobią własny projekt — po czym ta oficyna skopiowała mój pomysł, cały układ książki, wprowadzając jedynie kosmetyczne zmiany — twierdzi Kuryłowicz.

Mariusz Morga stanowczo zaprzecza, jakoby w „Książnicy Kieszonkowej” kopiował serię Albatrosa. I nie widzi w obu przypadkach żadnych podobieństw.

Miękkie czy twarde?

Kilka miesięcy temu wydawnictwo Bertelsmann wydało, w porozumieniu z autorem, „Jaśniepanicza” Joanny Siedleckiej. Rzecz w tym, że książkę wydało wcześniej wydawnictwo Prószyński. I choć wina leżała raczej po stronie autorki, wydawca powinien sprawdzić, czy ów tytuł nie znajduje się już w ofercie innego wydawnictwa. Czy w tym przypadku można nazwać wydawnictwo Bertelsmann piratem?

— Niekoniecznie... Ostrzegałbym przed jednoznacznym nazywaniem rzeczy po imieniu i oskarżaniem wydawnictw o piractwo, bo to może doprowadzić do wielu przekłamań — twierdzi Zbigniew Kański.

Jego zdaniem, istnieją bowiem dwa rodzaje piractwa: twarde i miękkie.

Twarde piractwo: najbardziej prymitywne i ordynarne pomysły, kiedy na pierwszy rzut oka widać, że książkę wydano na lewo. A dowody są czytelne i nie budzą wątpliwości. Dlatego wiele takich spraw trafia do prokuratury.

— Piractwo miękkie wynika najczęściej z niewiedzy lub drobnych nieporozumień między wydawcami, w wyniku czego na rynek trafiają książki, które nie powinny się na nim pojawić — dodaje Kański.

Czy tak było w przypadku wydawnictwa Prószyński i S-ka? Według jednych, dopuściło się ono typowego piractwa, według innych — „tylko miękkiego”.

Lista Prószyńskiego

— Prószyński i S-ka miał licencję na trylogię Philipa Pulmana „Northern Lights” do czerwca 2002 roku i z chwilą jej wygaśnięcia wydawnictwo powinno przemielić cały niesprzedany nakład. A sprzedawano go jeszcze przez 2 lata, nielegalnie! — wyjaśnia poirytowany Kuryłowicz, który odkupił prawa do polskiej edycji trylogii od agencji ANAW.

— Wiedząc, że inny wydawca ma umowę na wydanie trylogii, nadal ją sprzedawali. Gdy sprawa wyszła na jaw, twierdzili, że wcale jej nie wydali, potem, że wydali, po czym, że wydrukowali, ale mało. Mataczenie... Tak nie powinno się robić — twierdzi w ostrych słowach Kański.

Prószyński nabył prawa do wydania trylogii Pulmana w 1996 r. Wydał dwa tomy, ale zrezygnował z trzeciego — „The Amber Spyglass”.

— Z tomu na tom rósł antykatolicyzm tych książek — w ostatnim tomie sięgnął zenitu. Oto ksiądz dostaje rozkaz zamordowania dzieci, a Bóg okazuje się marnym karłem, który w końcu ginie. Czegoś takiego nasze wydawnictwo nie mogło wydać! — twierdzi Rafał Grupiński.

Zgodnie z umową wydawniczą, prawa do trylogii wygasały 4 lata po dostarczeniu przez autora trzeciego tomu trylogii. W marcu 2003 roku Prószyński formalnie zrezygnował z jego wydania. Prawa do całej trylogii zakupiło wydawnictwo Albatros, któremu Prószyński odsprzedał — za połowę ceny — polskie tłumaczenie, a dystrybutorowi publikacji Albatrosa, hurtowni FK — prawie 2000 egzemplarzy dwóch pierwszych części trylogii (po 30 groszy za egzemplarz w ofercie „taniej książki”). Reszty książek jednak nie zniszczono.

— 19 marca tego roku otrzymałem pocztą elektroniczną z wydawnictwa Prószyński wykaz 600 książek do sprzedaży w „taniej ofercie”. Wśród nich — dwa pierwsze tomy trylogii Philipa Pulmana — twierdzi Krzysztof Olesiejuk.

Kilka dni później poinformował o tym agencję literacką Graal (miała prawa do wspomnianych książek). 30 marca w e-mailu do agencji Olesiejuk pisze: „Pozwalamy sobie na przesłanie poczty z propozycjami, zamówieniami, nowościami, jakie codziennie niemal otrzymujemy z Wydawnictwa Prószyński. Propozycje sprzedaży otrzymały firmy, które zobaczy pani w poczcie, nie jest to zatem żadna pomyłka, a celowe przemyślane działanie. Jest nam bardzo przykro, ze Prezes Polskiej Izby Książki traktuje tak poważną sprawę jak prawa autorskie w sposób jakby Wydawnictwa Prószyński one nie dotyczyły. Z poważaniem Krzysztof Olesiejuk”.

Co to była za sprawa z listą do hurtowni? Podobno były na niej książki, których Prószyński nie miał prawa sprzedawać? — zapytaliśmy Rafała Grupińskiego z wydawnictwa Prószyński i S-ka.

— Rzeczywiście, pracownik magazynu, zresztą później zwolniony, omyłkowo wysłał na adresy wszystkich hurtowni i księgarni — zamiast do 2 hurtowni „taniej książki” — listę z 600 tytułami — resztkami magazynowymi. Wśród nich m. in.: 29 egzemplarzy „Zorzy północnej” i 49 „Zaczarowanego noża” Pulmana. Na 3000 tytułów, jakie mamy w sprzedaży, to chyba niewiele? Tego samego dnia omyłkę magazyniera dostrzeżono, listę anulowaliśmy, a do jej adresatów wysłaliśmy stosowną informację. Żadna książka nie trafiła na rynek. Owe dwa tytuły poszły na makulaturę — i to aż na Słowację, by przypadkiem nie wypłynęły gdzieś w Polsce — tłumaczy Grupiński.

Londyński agent Pulmana, agencja APWat, nadal współpracuje z wydawnictwem. W tym roku podpisała z nim kilkanaście umów.

— Wygląda na to, że z kropli powstała groźna burza. Oskarżenie o piractwo jest często wysuwane w branży wydawniczej, by zdyskredytować wydawców w oczach agentów, a tym samym — przejąć od nich topowych autorów — przyznaje Dorota Malinowska, prezes Polskiej Izby Książki.

Sprawa listy nie trafiła ani do prokuratury, ani do sądu. Jak wiele innych podobnych, które wydawnictwa załatwiają między sobą polubownie. Także dlatego, że — jak powiedział nam jeden z agentów — „mogę nie lubić jakiegoś wydawnictwa, ale lubię jego zaliczki”.