Można oczywiście narzekać na przyjęte w takich rankingach kryteria, że są niesprawiedliwe, że trudno uśrednić na jednej skali specyfikę gospodarczą bardzo różnych krajów. Jednak 141. miejsce w światowym rankingu dość dobrze odzwierciedla odczucia podatników — na samą myśl o wizycie w urzędzie skarbowym włosy stają im dęba. Przypominają się czasy PRL — gdy jakiś sekretarz ogłaszał "zielone światło dla przedsiębiorczości", nieliczni wówczas przedsiębiorcy chwytali w panice za portfele, a zaoszczędzone dolary upychali w siennikach, bo z doświadczenia widzieli, że zielone światło będzie dla nich bardzo kosztowne.
Problemem nie jest nawet wysokość podatków, choć i tu nie mamy się czym pochwalić w porównaniu z innymi krajami Unii Europejskiej (i nie tylko). Prawdziwe przerażające są inne wyliczenia autorów raportu. W Polsce na kontakty z fiskusem poświęcamy 418 godzin rocznie. To 52 ośmiogodzinne dniówki. Dwa miesiące pracy, które mogłyby być przeznaczone na działalność twórczą, wytwórczą lub chociażby przetwórczą, a są marnotrawione na jałowe walki z biurokratycznymi barierami. Polski system podatkowy ma nie tylko zbyt wielki apetyt na pieniądze podatników. Niewybaczalnym grzechem jest to, że marnuje ich czas. Pieniądze można prędzej czy później odzyskać, straconego czasu nie zwróci nikt.
Dziś nad uproszczenie prawa podatkowego (i nie tylko) pracuje resort gospodarki, działa komisja Palikota, a jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że to jedynie półśrodki. Bo z jednej strony miło pomyśleć, że urzędnicy, którzy doprowadzili do upadku wiele firm będą — być może — płacili za błędy z własnej kieszeni, ale z drugiej można sobie wyobrazić scenariusze, że w obawie przed błędem, będą wykorzystywali każdą możliwą sposobność, by odwlec decyzję. Bo nie myli się tylko ten, kto nic nie robi. I zatęsknimy za załatwianiem wszelkich formalności podatkowych "tylko" w 418 godzin. Także zakończenie sukcesem wieloletniego boju o mityczne "jedno okienko" nic nie zmieni, o ile nie zmieni się filozofia systemu podatkowego. Dziś traktuje ona przedsiębiorców jak niesforne dzieci, którym trzeba na każdym kroku działalności gospodarczej patrzeć na ręce, bo zaraz coś nabroją. W rezultacie przedsiębiorcy przez czterysta godzin rocznie udowadniają swoją uczciwość i czasu na zarabianie pieniędzy mają coraz mniej.
Dwie dekady łatania systemu podatkowego doprowadziły do stanu chaosu, w którym nic nie jest pewne, a realne prawo stanowi urzędnik. Nie dlatego, by urzędnicy mieli jakieś władcze ambicje, ale dlatego, że nie mają innego wyjścia, bo w gąszczu sprzecznych przepisów jakaś decyzja musi w końcu zapaść. Nadzieje na zmianę tego stanu rzeczy dawano przedsiębiorcom wielokrotnie — by wspomnieć pakiet Kluski, pakiet Szejnfelda lub wreszcie komisję Palikota. Kończyło się na szumnych zapowiedziach na licznych konferencjach prasowych. Największe nadzieje rozbudził Janusz Palikot, bo też jego konferencje były najbarwniejsze. Efekty prac jego komisji są jednak dalekie od oczekiwanych, może dlatego że zapowiadał rewolucję, a ugrzązł w dziesiątkach szczegółów. Tak jak codziennie grzęzną tysiące polskich przedsiębiorców, ale też urzędników. Może wreszcie ktoś zakończy tę ich prawną męczarnię.