W Lizbonie jeszcze bardziej zdystansował się wobec ogólnego uniesienia brytyjski premier Gordon Brown, demonstracyjnie odmawiając uczestnictwa w gali i podpisując traktat gdzieś na boku — ale przynajmniej posuwa do przodu jego ratyfikację drogą parlamentarną. Tymczasem Bertie Ahern ponad miesiąc temu, po jedenastu latach rządzenia, odszedł w atmosferze skandalu i zostawił referendalny pasztet swemu następcy, Brianowi Cowenowi.
Sytuacja przed dzisiejszym głosowaniem Irlandczyków zaskoczyła i władze w
Dublinie, i przerażoną Brukselę. Przecież za ratyfikacją traktatu z Lizbony
opowiadają się wszystkie ważniejsze siły polityczne: nie tylko rządząca Partia
Republikańska oraz jej koalicjanci Postępowi Demokraci i Zieloni, ale również
opozycja — Partia Jedności Irlandzkiej i Partia Pracy. Traktat zdecydowanie
popierają także organizacje biznesowe, farmerskie i silne związki zawodowe.
Wyraźnie przeciw jest właściwie tylko partia Sinn Féin (My sami), czyli
polityczna reprezentacja Irlandzkiej Armii Republikańskiej — przy czym jej
jedynym argumentem jest utracenie w przyszłości przez Irlandię stałego miejsca w
Komisji Europejskiej. Owa zgodność całkowicie uśpiła irlandzką klasę polityczną,
ponieważ nie było lidera kampanii antytraktatowej. Aż tu nagle najświeższe
sondaże wykazały, że tradycyjnie niepokorni Irlandczycy wcale nie potrzebują
przewodnika z dzwonkiem i ot, tak sami z siebie, stadnie skręcają na unijne
manowce. Idąc tym tropem — odrzucenie traktatu byłoby symbolicznym rzuceniem się
do morza z 200-metrowych klifów Moheru.
W takiej dramatycznej interpretacji na pewno jest sporo przesady,
wystarczy przypomnieć, że traktat z Nicei został właśnie przez Irlandię
odrzucony w pierwszym referendum w 2001 r., a zatwierdzony dopiero w poprawkowym
rok później. Wtedy prawnicy i politycy sprytnie wykorzystali okoliczność, że w
pierwszym głosowaniu nie było frekwencji. Dzisiaj klucz do wyniku również leży
we frekwencji — im więcej Irlandczyków pofatyguje się do punktów głosowań, tym
ratyfikacja Lizbony pewniejsza. W każdym razie ewentualne odrzucenie traktatu
nie wstrzyma procesu ratyfikacyjnego w innych państwach UE, czyli także w Polsce
— nie będzie mogło być dla prezydenta Lecha Kaczyńskiego pretekstem do
wstrzymywania końcowego podpisu.
Na kilka godzin przed głosowaniem nikt nie podejmował się przewidzieć ani
frekwencji, ani wyników. O, gdyby tak mógł przemówić święty Patryk (389-461),
wtedy Unia Europejska o wynik referendum byłaby spokojna. Ten powszechnie
czczony patron Irlandii był mistrzem misyjnej socjotechniki, do nauczania o
Trójcy Przenajświętszej wykorzystywał powszechnie dostępny rekwizyt — trójlistną
koniczynkę, a do chrześcijaństwa przekonywał w pierwszej kolejności lokalnych
pogańskich władców i tym sposobem nawracał od razu całe terytoria. Na pewno był
Europejczykiem, co się zowie. Miejmy nadzieję, że Zielona Wyspa dzisiaj również
okaże się Europejką.
Jacek Zalewski, [email protected]