Buchciki, pańska skórka czy parzybroda — nazwy regionalnych przysmaków wciąż brzmią dość egzotycznie dla wielu konsumentów. Nie powinno to jednak zniechęcać firm, bo sprzedaż tradycyjnych wyrobów co roku przynosi producentom miliardy złotych i wciąż rośnie.
— Udział żywności tradycyjnej w krajowym rynku spożywczym [wartym, według PMR, około 250 mld zł — red.] można szacować na 1-3 proc. W Austrii to nawet 10 proc., a na Sycylii — 60 proc. Wzrost popularności takich produktów w Polsce wynika z rosnącej zamożności i świadomości społeczeństwa. Produkty przygotowywane wedługtradycyjnej receptury są droższe, ale wygrywają jakością i smakiem — twierdzi Janusz Dąbrowski, dyrektor Praskiej Giełdy Spożywczej (PGS). Jego zdaniem, tradycyjne wyroby popularność zawdzięczają także rosnącej liczbie dedykowanych im sklepów.
— Specjał Wiejski, Krakowski Kredens, punkty w centrach handlowych sprzyjają rozwojowi tego rynku. Bardzo modne są też tzw. stoły chłopskie na weselach i przyjęciach, które wypełniane są regionalnymi specjałami. Rosnący popyt dostrzegają nasze hurtownie. W ciągu siedmiu lat sprzedaż np. sękaczy czy kiełbasy Lisieckiej wzrosła dziesięciokrotnie — dodaje dyrektor PGS.
Duży może więcej
Mniej zadowoleni są producenci, bo konkurencja w regionalnej niszy jest duża.
— Nie sprzedajemy znacznie więcej niż rok czy dwa lata temu. Konsumentom rzeczywiście przejadły się już sztuczne wędliny i szukają innych wyrobów. Jednak zwiększony popyt dostrzegły duże zakłady, które wprowadzają do oferty produkty reklamowane jako tradycyjne, choć sposób ich przygotowania ma niewiele wspólnego z tradycyjną recepturą. Np. jako konsorcjum kiełbasy Lisieckiej wypromowaliśmy ją, a w efekcie na sklepowych półkach pojawiły się liczne wyroby o bardzo podobnej nazwie, ale zupełnie innym smaku i jakości. To zepsuło rynek — mówi Władysław Wolarek z firmy Wyrób Wędlin Tradycyjnych Wolarek.
Według Edwarda Grzędzińskiego, prezesa Spółdzielni Mleczarskiej Rospuda, barierą rozwoju wciąż pozostaje kieszeń konsumenta.
— Chętnie sprzedawalibyśmy więcej, ale klienci kupują to, co jest tanie, a produkty wytwarzane według dawnych technologii muszą kosztować więcej. Świadomość konsumenta nic nie zmieni, jeśli nie będzie miał pieniędzy — tłumaczy Edward Grzędziński.
Dyktatura sieci
Zdaniem Janusza Dąbrowskiego, gusta konsumentów kształtują przede wszystkim handlowcy.
— O tym, co kupuje konsument, decyduje oferta sieci supermarketów i dyskontów. Regionalni producenci mogą promować swoje produkty w małych sklepach, ale na spełnienie warunków finansowych stawianych przez sieci ich nie stać — twierdzi Janusz Dąbrowski.
Nie oznacza to, że sieci rezygnują z zysków, jakie może przynieść moda na tradycję. Pierwszy krok postawił E.Leclerc. Dwa lata temu wprowadził regionalne specjały do sklepu w Gdańsku. Później dołączyły Warszawa i Radom, następny będzie Wrocław.
— W stolicy mamy np. ketchup firmy Rybak z Milanówka, piwo z regionalnych browarów czy wędliny Czaplicki z Mławy. Są produkowane w firmie rodzinnej na bazie tradycyjnej receptury. Wiemy, że nasi klienci poszukują takich regionalnych marek — mówi Krzysztof Gajewski, rzecznik sieci E.Leclerc.