Mój fach moje życie

Karolina Guzińska
opublikowano: 2003-05-23 00:00

Każdy przechodzień w Krakowie powie: Płonka przy Szewskiej, Grega przy Szpitalnej. We Wrocławiu taksówkarz powiezie cię na Legnicką, kiedy tylko rzucisz: do Wolaka. W tych miastach to takie marki, jak Bata w Czechach czy Zeiss w Niemczech. Może, gdyby całe życie spędzili w kapitalizmie, byliby dziś wielkimi fabrykantami? A tak przyszło przetrwać komunizm w nieustannej walce z domiarami i inspekcjami robotniczo-chłopskimi. I udowadniać, że prywatny znaczy po prostu lepszy — niezależnie od ideologii.

Zegarmistrzostwo jak smoking

Studentowi Politechniki przydałby się kalkulator, wtedy równowartość czterech pensji. Ano, o forsę trzeba prosić tatę...

— Ojciec zaprowadził do warsztatu: „Popatrz, jaka masa pieniędzy tu leży. Tylko się schylić”. Uczyłem się zawodu od pracowników ojca i kuzynów, też zegarmistrzów. Nazywali mnie „krążownik-niszczyciel”. Po trzech miesiącach kupiłem kalkulator. I skończyłem Politechnikę — po 10 latach studiów — wspomina Łukasz Płonka, syn Zbigniewa i wnuk Józefa, założyciela firmy J. Płonka Zegarmistrz Genewski (najstarszego nieprzerwanie istniejącego zakładu zegarmistrzowskiego w Krakowie).

18 marca 1899 r. Józef Płonka dostał zgodę magistratu na otwarcie warsztatu przy ul. Szewskiej. Wcześniej syn szkolnego tercjana (woźnego) zbierał doświadczenia w fachu wybranym dla niego przez ojca. Jako 12-letni praktykant terminował u mistrza Sataleckiego w Krakowie — codziennie biegał na Wolnicę nakręcać zegar na ratuszowej wieży.

— Czeladnik był chłopcem do wszystkiego. Babcia z naszego warsztatu wysyłała uczniów do Pietruszki (to cukiernia o rzut kamieniem — przyp. red.) po ciastka, na pocztę, po węgiel. Chłopcy poznawali klientów, nabierali ogłady. Mistrz był pracodawcą, i ojcem prawie — wtrąca Łukasz Płonka.

Młodego Józefa pociągała dal widoczna z ratuszowej wieży... Spełniło się. Pracował w Tunisie, w Paryżu i w fabryce zegarków Badolletía w Genewie...

— Dziadek opuścił Kraków w poszukiwaniu brata zaginionego w Prusach. Chodziły słuchy, że Michał wyjechał za Wielką Wodę, a Józef potrzebował środków, by go tam odnaleźć. Kilka lat spędził jako pomocnik nadwornego zegarmistrza beja Tunisu. W Afryce dorobił się malarii — wrócił się leczyć do Paryża i Genewy. Pobierał tam nauki u słynnych mistrzów zegarmistrzowskiego fachu — opowiada wnuk.

Pech prześladował Józefa. Po śmierci w zamachu cesarzowej Elżbiety szwajcarski rząd kantonalny nakazał obcokrajowcom wyjazd z kraju.

— Wrócił do Krakowa po 9 latach. Brata nie odnalazł. Ale wżenił się w mieszczańską rodzinę Trąbków — dodaje Łukasz Płonka.

Połączyli siły finansowe. W 1912 r. wspólnie ze szwagrem, kuśnierzem Antonim Trąbką, kupili kamienicę przy Szewskiej 12. Nad wejściem zawisł pierwszy w Krakowie elektryczny zegar uliczny. Działał do 1999 r. i w końcu przegrał z rdzą.

— Starsza kobieta wpadła do sklepu, krzycząc: „Co Pan zrobił z zegarem?!”. „Poszedł do rekonstrukcji” — odpowiadam. „Panie, ja umrę przez Pana! Mąż nie żyje, a ja powiedziałam sobie, że żyć dalej będę, dopóki zegar Płonki wisi... Bo na pierwsze randki umawialiśmy się pod tym zegarem...” wyjaśniła — snuje opowieść Łukasz Płonka.

Firma zrosła się z miastem. Żaden krakus nie wyobraża sobie Starego Miasta bez zegara, odmierzającego rytm życia mieszkańców.

— Wojnę jakoś dziadek przetrwał. Niemcom też psuły się zegarki... Zatrudniał fachowców, którzy uciekli do Krakowa ze Śląska i z Poznańskiego. Dawał też fikcyjne zatrudnienie, uratował wielu ludzi przed wywózką na przymusowe roboty do Rzeszy — mówi zegarmistrz.

A po wojnie?

— Syn i wnuk „prywaciarza” — przez to trzy razy maturę zdawałem... Pamiętam też dwa hasła: „zakład świadczy usługi dla ludności” i „zielone światło dla rzemiosła”. Myślałem wtedy, że jestem daltonistą: mamy zielone, a ja wciąż widzę czerwone... Jeśli któryś z warsztatów jakiejś „komisji” się spodobał — trzeba się było wynieść wraz z dobytkiem. Na naszych oczach wywalili kilku rzemieślników z Szewskiej. W latach 1966-1970. Ojciec, prowadzący firmę od 1951 r., przyjmował na przechowanie sprzęty wypędzonych... Lokal po „naprawie odkurzaczy” stał pusty 6 lat! Potem tam pierwszy w Krakowie koktail bar urządzili. Żeby go powiększyć, kazali się wynosić repasaczce. Trzy lata zajął remont lokalu! Nas też zamykali. Trzy razy. Ale pomogli ojcu znajomi z czasów Wyższej Szkoły Handlowej... Potem wpuszczono go w remont zegara na ratuszu. Pracował nad tym 6 lat... Darmo. Bo okazało się, że był to „wkład rzemiosła w rozwój miasta” — denerwuje się wspomnieniami Łukasz Płonka.

Tato wysyłał go do Szwajcarii: po naukę w fabrykach Omegi i Tissota, po pozorem turystyki. Syn Łukasza, 26-letni Filip, nie musi się ukrywać. W rodzinny biznes wszedł dobrowolnie. Zajmuje się handlem. Ojciec — usługami.

— Zagarmistrzostwo jest jak smoking: dobrze leży dopiero w czwartym pokoleniu — powtarza sentencjonalnie Łukasz Płonka.

W zakładzie — wciąż przy ulicy Szewskiej — niewiele się zmieniło. Drewniany warsztat, rodzinne fotografie i stare przyrządy... Ponadstuletnia przeszłość czasem powraca.

— Podczas wojny ludzie pozbywali się cennych rzeczy. Znajomy dziadka poprosił o pomoc w sprzedaży brylantu. Oglądali go na ladzie. Ktoś wszedł do sklepu, trzasnęły drzwi... Brylant wcięło. Szukali pod ladą, w szparach parkietu... Aż w latach 60. przyszła do mamy krawcowa, która likwidowała mankiety w spodniach ojca. I mówi: „Pani Zuzo, szkło jakieś w spodniach znalazłam!”. Brylant! I mama dzwoni do tego znajomego. Żył jeszcze — opowiada zegarmistrz.

Dziś u Płonki można kupić najlepsze szwajcarskie zegarki.

— 90 proc. napraw to zegarki z bagażem emocji: prezent pierwszokomunijny, „szwajcar” kupiony 30 lat temu od marynarza, pamiątka po dziadku... Zegarmistrz musi być psychologiem, mieć wrażliwość. Tego w szkole nie uczą — konkluduje Łukasz Płonka, zegarmistrz, o połowę młodszy od swego zakładu.

Kilka zdań piórem

Jeszcze 30 lat temu było w Krakowie 7 takich firm jak moja — wspomina Marian Grega, właściciel chyba już jedynego w kraju punktu naprawy i czyszczenia wiecznych piór.

Ma 80 lat. Pracuje na swoim od 56 lat. Sam. W maleńkim zakładzie przy Szpitalnej nie zmieściłoby się nic więcej poza nim i warsztatem. Dla klientów zostało kilka metrów wolnej przestrzeni.

— W 1943 r. zatrudniłem się w znanym wówczas — a nieistniejącym już — magazynie papierniczym Czapliński. Tam mieli serwis wiecznych piór. A po wojnie, w 1947 r., gdy już można było otwierać warsztaty, uruchomiłem swój. Nigdzie nie uczyłem się zawodu. Wieczne pióra to moje hobby. Od dziecka. Kartę rzemieślniczą dostałem w drodze dyspensy: w Cechu Rzemiosł Różnych nie było nikogo, kto mógłby mnie przeegzaminować... — opowiada Marian Grega.

Pracy jest w sam raz: 5-10 niesprawnych piór dziennie. Koszt usług: 5-20 zł. Wśród klientów zaglądających na Szpitalną — aktorzy, politycy, inne osobistości. I ludzie zaprzyjaźnieni z właścicielem od lat. Bo mają pióra prawdziwie wieczne — przechodzące w rodzinie z dziadka na wnuka. Zjeżdżają też klienci z zagranicy. Bo i tam takich zakładów jak na lekarstwo....

Marian Grega nie chce jednak nikogo szkolić. Kiedyś miał taki plan — ale cech wymaga pomieszczeń socjalnych, gdzie pracownik może zjeść drugie śniadanie, papieroska wypalić... A u niego nie było warunków. Ani potrzeby — 7 zakładów nasyciło krakowski rynek.

— Gdybym teraz miał 50 lat — może przyjąłbym ucznia... Ale w moim wieku żyje się na kredyt — miałbym zostawić kogoś na lodzie zanim by skończył praktykę? A poza tym, żeby przeżyć, trzeba mieć dobry punkt w mieście. Taki lokal grube pieniądze kosztuje. Tu dużo ludzi zagląda, bo jestem w centrum — mówi.

Wrósł w pejzaż miasta. Słyszy od ludzi: „Jak dobrze, że Pan tu jest! Ale co zrobimy, gdy Pana zabraknie?”.

— Będę pracował, póki zdrowie pozwoli... A potem? Nie ma niezastąpionych. Może ktoś się za tę robotę weźmie? — zastanawia się.

Żal mu tylko klientów. Mają cenne pióra, są zadowoleni, że jest ktoś, kto je konserwuje.

— Bo proszę sobie wyobrazić: przychodzi student ze starym Watermanem. I pyta: „Czy da się coś z tym zrobić? To dla mnie ważne — pamiątka po dziadku...”. Po konserwacji jego pióro będzie sprawne przez pół wieku... Dlatego tak lubię tę pracę. Daje satysfakcję, nie tylko pieniądze — przekonuje Marian Grega.

Nie ma następcy. Dzieci poszły swoją drogą. Syn — urodzony naukowiec. Profesor Akademii Górniczo-Hutniczej. Córka — też geofizyk.

— Miała smykałkę... Byłby z niej dobry fachowiec. Ale to nie zawód dla kobiety — ręce stale ubrudzone atramentem, trzeba je szorować mydłem i pumeksem. A po napełnianiu długopisów tuszem były jak napiętnowane. Stale je myłem w denaturacie — tłumaczy.

Nie lubił napełniania wkładów do długopisów. Bo nie można było dać gwarancji, że tusz nie wyleje. A firmy przynosiły 20-30 wkładów do napełnienia. Z oszczędności. Prosił więc Boga, by nie musiał tego robić. No i skończyło się. Jakieś 3 lata temu... O, ale długopis to coś zupełnie innego! — wykończył przecież kaligrafię... A wieczne pióro trzeba lubić. Dawać mu dobry atrament, od czasu do czasu przepłukać wodą. Nie poniewierać w torbie, ale nosić w futerale. I najważniejsze — nie pożyczać.

— To podstawowa zasada! Czasem kilka zdań napisanych piórem, trzymanym przez inną dłoń, powoduje, że obrazi się ono na właściciela... Wieczne pióro to przedmiot z duszą — twierdzi krakowski „czarodziej pióra”.

Sam pisze przedwojennym Pelikanem. Ma go od 30 lat.

Marcepanowy kabriolet

Tłusty czwartek to sądny dzień. Wrocławscy cukiernicy pieką do 50 tys. pączków.

— Z różą, toffi, adwokatem, serem, jagodami, 2 gatunki hiszpańskich, 2 gatunki małych na wagę... Zaczynamy w środę wieczorem. Nocna zmiana kończy o godzinie 10, a dzienna przychodzi o 6. rano. Praca trwa do18., potem sprzątanie, mycie zatłuszczonych ścian... — opowiada Wincenty Wolak, właściciel cukierni przy ul. Legnickiej, jednej z najstarszych we Wrocławiu.

Zawsze tego dnia zdarza się coś potęgującego zamieszanie. Siada zasilanie na przykład.

— W tym roku dobre duchy czuwały... Sprzęgło w samochodzie dostawczym spaliło się dopiero w piątek! — dodaje Wincenty Wolak.

Wrocławianie delektują się nie tylko pączkami od Wolaka, ale m.in. popisowym tortem Wincent z wiśniami. Te słodkości kupują też kijowianie. Prezydent Kuczma się nimi zajada.

— W rodzinie tradycji cukierniczych nie było. Po wojnie zamieszkaliśmy na ziemiach odzyskanych, gdzie ojciec zajął się uprawą sadu — wyjaśnia wrocławski cukiernik.

Tato miał kolegę, Antoniego Szostaka, właściciela cukierni w Psim Polu. I brał tam małego Wicka, gdy go odwiedzał.

— Pomagałem cukiernikom herbatniki składać... Zawsze napychali mi nimi kieszenie — wspomina Wolak. — Antoni powiedział ojcu, że mnie sobie zaklepuje. I tak zdobyłem zawód.

Pan Wincenty ma 56 lat. Od 31 pracuje na własny rachunek. I nazwisko. Zawodowe szlify zdobywał m.in. we Francji i Niemczech. Pracował w Świdnicy, Legnicy i Nowej Rudzie. Pierwszą własną cukiernię — „Wrocławiankę” — otworzył w 1972 r. w Lubsku. W 1976 r. wrócił do rodzinnego Wrocławia. Dostał spółdzielcze mieszkanie, dzieci poszły do szkoły... Otworzył cukiernię przy ulicy Drobnera.

— Ciasno było. Budowałem pawilon na Legnickiej, ale pozwolono mi postawić o połowę mniejszy, niż planowałem. Takie były czasy... — mówi.

Nowa cukiernia ruszyła w 1983 r. Ale początki słodkie nie były... Cukiernik mógł legalnie kupić w hurtowni litr spirytusu, 150 kg cukru, 50 kg masła, 5 kg kawy, 15 kg kakao.

— Trzeba było „górkę” kierownikom sklepów dawać! Bo nie miałbym z czego piec. Ryzykowaliśmy oskarżenie o spekulację... — opowiada.

Zmasowane kontrole. Siedem przez pół roku: z wydziału przestępstw gospodarczych, urzędu skarbowego, MO, sanepidu. Łącznie z rewizją w domu. Milicjanci rozbebeszali szafy, poszukując nielegalnego cukru.

— Spytałem raz milicjanta, czemu tak mnie nachodzą? On na to: „Zastanawiają się na komendzie, skąd taki dobry towar macie, pewnie z lewych dostaw”. Podsyłali dzieci, żeby kupowały lody. Potem im je zabierali i biegli ważyć do spożywczego sklepu. Pracowników przesłuchiwali. Pytali, czy właściciele masło, spirytus dodają, a może jednak coś tam „urywają”? — opowiada Wincenty Wolak.

Wytrwał. Nie ma wrocławianina, który przynajmniej nie słyszałby o specjałach Wolaka.

Francuzi z Arras, którzy przyjeżdżają do Wrocławia na praktykę, mówią: „Wincent, teraz 40 proc. sprzedaży to wasze wyroby!”. A bronili się, argumentując: „Makowiec? Kto we Francji to kupi, przecież mak w zęby wchodzi!”. Najdziwniejsze zamówienie? Kabriolet — koniecznie z otwieranymi drzwiami. Z masy marcepanopodobnej. Mordercza robota.

Rodzinny interes kwitnie. Prawie całą dobę, na zmiany, pracuje 40 osób. Wincenty Wolak ma czworo dzieci, z których dwie córki — Agnieszka i Wioletta — już są mistrzyniami cukiernictwa. Żona Elżbieta — pielęgniarka — „przebranżowiła się”. Zdaniem Wincentego, nikt tak świetnie nie dekoruje tortów jak ona. Pomaga też w interesach. Synowie dorastają...