Trzy doby non stop. To jego rekord dłubania przy samochodach. Zresztą sam złożył i rozłożył auta już setki razy. Jerzy Mazur, właściciel J.M.Mazur – salon Nissana i założyciel Muzeum Górnictwa i Sportów Motorowych w Wałbrzychu, jako pierwszy Polak dojechał do mety w najtrudniejszym rajdzie terenowym świata – Dakarze.

Odsłonięcie pomnika Ayrtona Senny, nazwanie jego imieniem ulicy prowadzącej do muzeum, a ostatnio odsłonięcie tablicy Pamięci Wszystkich Sportowców. „Nadal szybko jedziemy” – zaprasza na wydarzenia związane z motoryzacją twórca muzeum na stronie jmmazur.org. I tak od 60 lat.
– Dlaczego zacząłem się ścigać? Niektórzy odpowiadają, że po prostu mają benzynę we krwi. Ale ja, gdy dorastałem, jak każdy chłopak chciałem się już czuć mężczyzną. Miałem wolę rywalizacji. Trzeba mieć determinację, zamiłowanie do ścigania i dłubania przy samochodach. Praca przy autach, zwiększanie ich mocy, poprawianie trakcji, udoskonalanie. To daje szczęście – odpowiada Jerzy Mazur.

Do zdjęć i wywiadów prezentuje się w białym kombinezonie wyścigowym. Jego pierwszy profesjonalny, niepalny, pochodzi sprzed 41 lat. A on dalej się w nim mieści.
– Musiał wytrzymać w temperaturze 800 stopni. Rzadka, bezcenna pamiątka. Każde jego dotknięcie i wracam do czasów, kiedy się ścigałem – dodaje szef muzeum.
Wcześniej jeździł w kombinezonie górniczym sprowadzonym przez kolegę z niemieckiej kopalni. Bo te oryginalne, rajdowe, były tak drogie, że w ówczesnej Polsce nieosiągalne.
Dakar

W 1988 r., kiedy wystartował w Dakarze, mierzył 170 cm wzrostu i ważył 76 kg. W najtrudniejszym rajdzie terenowym świata doprowadził do mety 11-tonowego kolosa z fabryki w Starachowicach.
Dziesiąty Dakar był trudny niemal jak wyprawa Amundsena na biegun południowy. Przynajmniej tak to wygląda, kiedy Jerzy Mazur wspomina rajd.
– Fabryka samochodów ciężarowych w Starachowicach szukała dwóch kierowców. Zgodzili się mnie wysłać, bo byłem dwukrotnym mistrzem Polski w Formule Easter. I miałem już duże doświadczenie. Ale nie siedziałem nigdy w ciężarówce. Nawet prawa jazdy na ciężarówkę nie miałem. Do Dakaru zgłosiło się 130 ciężarówek. Czeskie Tatry miały po 700 koni mechanicznych, a nasze Stary 220. Przepaść w mocy. Nie mieliśmy serwisu, odnowy biologicznej, zaplecza. Narzędzia wziąłem własne, kompletowane przez lata, bo z fabryki dostałem jedną, niekompletną skrzynkę. Wieźliśmy dwie tony części zapasowych, bo mówiono, że w naszej ciężarówce na pustyni może się zepsuć wszystko – wspomina.

Wpisowe 9 tys. USD. Nie mieli. Na miejscu załatwiał to sponsor, fabryka, cudem się udało.
– Chciałem gadżety jakieś fabryczne, żeby w Afryce coś dać na pamiątkę. Nie było, ale się uparłem. Dano mi torbę medali dla przodowników pracy socjalistycznej, ordery dla zasłużonych z zakładów im. Feliksa Dzierżyńskiego. Wsadziłem do kabiny. Przyjeżdżamy do wioski w Mauretanii, mnóstwo ludzi. Chciałem, żeby wojskowi podstemplowali nam dokumenty. Kręcili nosem, odmawiali kilka razy. Przypomniałem sobie o tych orderach. Zabłysły w afrykańskim słońcu. Wręczyłem wojskowym, uśmiechnęli się. I dzięki orderom otrzymaliśmy stemple w dokumentach. Na promie w Senegalu nie wyjęliśmy paszportów, bo nie mieliśmy wizy, tylko te nasze ordery. Udekorowałem nimi pograniczników, ale żadnej reakcji nie było, więc udekorowałem jeszcze raz. Nic. Miałem tych medali całą masę, więc i trzeci raz ich udekorowałem. Wtedy się ucieszyli i nas przepuścili. W kolejnej wiosce pytaliśmy o drogę. Pilot odkręcił szybę, a miejscowi wyjęli noże i żeby wysiadać z samochodu. Nie gasiłem silnika, bo na pustyni jak nie zapali, to nikt nie popchnie. Włączyłem bieg, pilot z nożem przy szyi. Ale udało się uciec. Jechaliśmy bez spania, wyczerpani. W tym rajdzie zginęło kilkanaście osób. Były głosy, że trzeba zlikwidować Dakar, bo niehumanitarny. Nie zmieściliśmy się w limicie czasu, ale do mety dojechaliśmy [na 603 pojazdy dojechało 151 – red.]. Nie tylko odwaga jest ważna. Najlepiej jeśli kierowca ma kilka walorów. Sobiesław Zasada powiedział, że nie najszybszy wygrywa rajd, tylko ten, który popełnił jak najmniej błędów. To ważna umiejętność – mówi kierowca.
GT-R

Nie da rady zliczyć, ile miał aut.
Teraz po mieście jeździ Nissanem X-Trail e-Power e-4ORCE 213 KM z dwoma silnikami elektrycznymi na przednią i tylną oś, automatem z systemami rekuperacji. Rajdowiec tłumaczy, że samochód jest cichy, dynamiczny, zawieszenie tłumi drgania na nierównościach. Potem Nissan Trade 100, kempingowy. Dobrze ciągnie przyczepę, a w niej wyścigówka. Jest też w garażu Mercedes Combi E 320 CDI.
Ale to wszystko nic, bo na rajdowcu z Wałbrzycha największe wrażenie zawsze robił Nissan GT-R.
– Marzyłem o nim. Zachwycał mnie rozwiązaniami technologicznymi. Stylistyką, użytecznością. Bo można mieć samochód piękny, ale mało użyteczny. Jest wiele takich marek. To auto miałem możliwość mieć jako pierwszy w Polsce. Wtedy było najszybsze – z przyspieszeniem do 100 km w 2,9 s. Komfort jazdy ten samochód posiadał, a trudno mówić o komforcie w samochodach wyścigowych. Krzysztof Hołowczyc ma już cztery GT-R-y i cały czas się nimi cieszy. Ten samochód zaspokajał wszystkie moje zmysły. Musiałem go sprzedać z powodu braku środków. Chciałbym jeszcze raz mieć taki samochód, a najlepiej w wydaniu Nismo – mówi Jerzy Mazur.

Pierwszy raz wsiadł za kierownicę z ojcem, kiedy miał cztery lata. Była to Warszawa M20. Pierwsze własne auto? Mini Morris Van. W dniu w ślubu dostali z żoną od rodziców książeczkę mieszkaniową z wpłatą. W 1972 r. mógł liczyć na własne mieszkanie może za 10 lat. Wycofał pieniądze i na wrocławskiej giełdzie samochodowej kupił auto Jasia Fasoli. Po czasie zrozumiał, że źle wybrał m.in. ze względu na brak części zamiennych.
Automat, diesel, benzyna?
– Lubię każdy samochód, ale najbardziej automat. Najważniejsze, żeby auto przyspieszało. Przy wyprzedzaniu to najważniejsze. Nie może się samochód męczyć, musi przyspieszać w dolnym zakresie obrotów. Daje mi to wtedy radość. Automat? Jazda w mieście zmusza do mieszania biegami. Wszyscy mówią, że kierowca ma z tego radość. To fakt. Wychowałem się na manualnych skrzyniach, wtedy automaty były za wolne i nie były popularne. Ale teraz automaty do jazdy cywilnej i wyczynowej są tak zaawansowane i szybkie, że żaden kierowca wyścigowy nie jest w stanie zmieniać biegów tak szybko, jak robią to skrzynie sekwencyjne, więc zdecydowanie automat – mówi Jerzy Mazur.
Senna

Wspomina, że mama radowała się na widok samochodów, zwłaszcza sportowych. Wiele lat temu przewiózł ją Nissanem 350 Z.
– Później opowiadali mi znajomi, że mama w zachwycie powiedziała, co musiałaby sprzedać, żeby taki samochód stał przed domem. Być może stąd ta miłość do samochodów wyczynowych? Po szkole podstawowej uczyłem się w technikum samochodowym w Rzeszowie, gdzie rodzice wybudowali dom. Poznałem tam działaczy i zawodników z Automobilklubu – opowiada pasjonat motoryzacji.
W muzeum stoi jego wyścigówka z namalowaną grupą krwi kierowcy: J. Mazur A Rh-. Poza tym wiele osobistych pamiątek innych kierowców, choćby wrak spalonego samochodu Krzysztofa Hołowczyca. „Dobrych ludzi trzeba za życia szanować. A kiedy ich zabraknie, należy o nich pamiętać” – tak Jerzy Mazur wyjaśniał w rozmowie z portalem dolnyslask.travel powody założenia muzeum.

– Kiedy przychodzą do muzeum młodzi ludzie i pytają, jak można w rajdach osiągnąć to, co ja, odpowiadam, że każdej dziedzinie trzeba się całkowicie oddać. Nie znam innej drogi. Bez względu na to, jakie człowiek ma warunki, warto spróbować i kontynuować. Może to, co robię, jest nieracjonalne? Może nie każdy da radę tak żyć? Może niektórzy nie dadzą rady tak się poświęcić? Ale wtedy będą po prostu żyli normalnie. A przecież warto mieć pasję, czerpać z niej radość, być człowiekiem spełnionym. Nie da się całe życie robić wszystkiego, być kierowcą, mechanikiem, sponsorem. W czasie rajdu Dakar czy Monte Carlo nie mogłem się skupić tylko na jeździe. Zawsze było mnóstwo okołorajdowych problemów, ale nigdy się nie poddałem. Nie chciałem zawieść bliskich i sponsorów. Zawsze chciałem dojechać do mety. Nigdy nie byłem ostatni – mówi.

Od lat jego idolem jest brazylijski kierowca Ayrton Senna.
– To jedyny kierowca, o którym mogę powiedzieć, że był najlepszy. Niewielu ludzi wiedziało, że oprócz osiągnięć sportowych anonimowo pomagał najbardziej potrzebującym, zwłaszcza dzieciom. Żeby nie głodowały, miały dach nad głową, opłacał dla nich lekarzy. Był wrażliwy, to świadczyło o jego wielkości. Trzeba dawać przykład, pokazywać takich ludzi. Spotkałem go w 1986 r. Stał wśród ciężarówek na zapleczu. Coś mnie pchało w jego kierunku. A on modlił się. Pamiętam to do dziś. Było to dla mnie wielkie przeżycie. I to, że go widziałem, pomogło mi przy projektowaniu pomnika – mówi kierowca.

Chciałby się jeszcze ścigać, zapraszają go na rajdy. Ale nie ma czasu, prowadzi działalność gospodarczą – salon Nissana – i muzeum.
Ale…
– Na przełomie września i października jest planowany wyścig na torze Poznań. Jestem zaproszony. Zrobię wszystko, żeby wystartować – zapowiada rajdowiec.
© ℗