Rentowność dziesięcioletnich obligacji Japonii wzrosła w tym tygodniu z 1,82 do 1,95 proc., co jest ich rekordem sprzed blisko dwudziestu lat. Dłuższe papiery wyceniane są jeszcze niżej, rentowność obligacji piętnastoletnich zbliża się do 2,9 proc. Oczywiście większość rządów na świecie z radością powitałaby możliwość plasowania długu po tak niskim koszcie, niemniej od początku roku rentowność dziesięciolatek wzrosła o 85 pkt bazowych, a sam trend trwa szósty rok i z roku na rok zdaje się przyspieszać.
Rynek japoński jest zdominowany przez krajowych inwestorów, a rentowności obligacji wciąż są relatywnie niskie, dlatego wyprzedaż japońskich obligacji sama z siebie nie staje się globalnym zagrożeniem - lista międzynarodowych inwestorów, którzy tracą na niej istotną część aktywów, jest na to zbyt krótka, o ile w ogóle istnieje. Ryzykiem dla światowego rynku długu jest nie tyle skala wzrostu rentowności, co jej wymowa. Okazuje się bowiem, że nawet gdy ponad 50 proc. długu skupił bank centralny, a pozostałą część krajowe instytucje finansowe, nie zapobiegło to gwałtownemu wzrostowi kosztów obsługi zadłużenia i udowodniło, że na chorobę zbyt dużego zadłużenia nie ma lekarstwa innego niż inflacja i realny spadek wartości zadłużenia, ale też i oszczędności obywateli.
O ile przed dwoma tygodniami inne rynki obligacji niemal nie reagowały na przebieg notowań w Japonii, tak teraz inwestorzy na świecie wydają się nieco bardziej przejęci ryzykiem wyprzedaży długu również w innych krajach.
Rentowność amerykańskich dziesięciolatek wzrosła w tym tygodniu o 8 pkt bazowych do 4,12 proc., a przecież analitycy niemal powszechnie spodziewają się, że Fed w przyszłym tygodniu obniży stopy procentowe (oczekują też kolejnych cięć w przyszłym roku). Należałoby się więc spodziewać umocnienia obligacji (rentowność rośnie, gdy ceny spadają) amerykańskich, a nie ich spadku. Ale też trzeba dodać, że amerykańskie obligacje mają za sobą udane pół roku i jakaś forma korekty im się należy. Istotniejsze dla nas obligacje niemieckie tanieją od połowy października i z rentownością zbliżającą się do 2,79 proc. (dziesięciolatki) są na najlepszej drodze do zanotowania najwyższego zamknięcia tygodnia od marca. W nieco mniejszym stopniu taniały w tych dniach obligacje francuskie, natomiast brytyjskie zyskiwały, bo rząd zamierza ograniczać deficyt w przyszłym roku, co spotkało się z uznaniem inwestorów.
Z kolei rentowność naszych obligacji dziesięcioletnich odbiła w tym tygodniu o trzy skromne punkty (wcześniej przez pół roku tracąc ich ponad osiemdziesiąt) i wciąż bliżej nam do wyznaczania wieloletnich minimów niż do wyprzedaży na wzór japoński. Trzeba jednak pamiętać, że polski rząd także będzie w przyszłym roku operował na wysokim deficycie, zaś na rynek obligacji płyną środki przede wszystkim od krajowych inwestorów. Ma to swoje zalety, gdy dług w relacji do PKB jest jeszcze niewielki, ale niska dywersyfikacja nabywców długu potrafi się zemścić. Jako przypomnienie kapryśnego nastawienia krajowych inwestorów można podać nieoficjalne jeszcze wyniki sprzedaży obligacji oszczędnościowych. W listopadzie była ona najniższa w tym roku, co można wiązać z powiązaniem wyników inwestycji z bieżącym oprocentowaniem obligacji i oczekiwania jego dalszego spadku.
Tymczasem fundusze inwestycyjne, które pokazują wyniki historyczne, wciąż notują napływy, które wydają na kolejne zakupy, choć w istocie obligacje hurtowe skarbu państwa oferują niższą rentowność niż papiery oszczędnościowe i w dodatku zdyskontowały w części przyszłe obniżki stóp. Jeśli inwestorzy zaczynają kręcić nosem na obligacje oszczędnościowe, to co zrobią z funduszami, gdy ich stopy zwrotu zaczną odzwierciedlać bieżącą, a nie przeszłą rentowność? I co wtedy stanie się z notowaniami?
