Poczet ku średniakowi zmierzający

Wojciech Surmacz
opublikowano: 2005-10-07 00:00

Prezydent w Polsce nigdy nie dostanie silnej władzy, bo posłowie bali się, boją — i tak pozostanie?

„Puls Biznesu”: W Polsce od początku były awantury z wyborem prezydenta. Już pierwszy…

Profesor Michał Pietrzak, historyk ustroju II Rzeczypospolitej: Proszę nie zapominać, że pierwszym był Józef Piłsudski! Choć nosił tytuł Naczelnika Państwa. Sprawował władzę na podstawie małej konstytucji z 1919 roku. Dopiero w konstytucji marcowej z 1921 roku — wzorowanej na konstytucji francuskiej III Republiki — głowie państwa nadano miano prezydenta. Wybierało go Zgromadzenie Narodowe na 7 lat. No i z tym pierwszym wyborem były awantury. Wygrał Gabriel Narutowicz, profesor politechniki w Zurychu — tej samej, która wykształciła nie byle kogo, bo Alberta Einsteina! Uznawany za najlepszego w Europie specjalistę w dziedzinie inżynierii wodnej. Niezwykle wykształcony człowiek. Władał biegle ośmioma językami! Nikt nie przypuszczał, że endecy dopuszczą się zabójstwa.

Zastrzelił go malarz.

Profesor Akademii Sztuk Pięknych Eligiusz Niewiadomski. Mówiono, że niezrównoważony psychicznie. Narodowa Demokracja zorganizowała kampanię przeciwko Narutowiczowi. Mieli pretensje, że poparli go posłowie żydowscy. Mówili o Judeopolsce! Kompletne bzdury.

Po morderstwie Polska miała p.o. prezydenta.

A tak. Maciej Rataj, marszałek Sejmu. Na podstawie konstytucji marcowej marszałek zastępował prezydenta. Zorganizował wybory i wybrano Stanisława Wojciechowskiego.

„Typ społecznika, purytanina. Wszyscy go czcili i szanowali. Był zacny, ale oschły. Po dokonanych wyborach nie było w Polsce człowieka, który by był zadowolony z wyboru Wojciechowskiego” — pisał Jan Skotnicki.

Społeczeństwo było wstrząśnięte samym faktem, że ktoś śmiał się posunąć do zabójstwa prezydenta. Trzeba było szybko wybrać nowego. To nie był dobry kandydat, ale w sytuacji krytycznej jedyny akceptowany przez wszystkich. Rzeczywiście — nie był zbyt lubiany. Przez charakter — człowiek bardzo skromny i nadzwyczaj oszczędny. Krążyły o nim dowcipy. Ponoć gdy organizował przyjęcia na zamku, mawiał: „Nie zmieniajcie obrusów”. Obsługa na to: „Ale dziury już są, panie prezydencie”. A ten: „Zastawcie półmiskami — nie będzie widać”. Nie był obyty.

To prezydent najbardziej zapomniany przez Polaków. Umarł w 1956 roku gdzieś pod Warszawą w Gołąbkach.

No, nie był to człowiek najwyższych lotów.

A potem... Chyba mało kto pamięta, że znalazł się w Polsce człowiek, którego wybrano na prezydenta, ale odmówił.

Tak. Piłsudski. Ale trzeba też pamiętać jego przesłanki. Piłsudski bądź co bądź dokonał zamachu stanu. Obalił legalny rząd i prezydenta. Cała prawica chciała go zaciągnąć przed Trybunał Stanu. Potrzebował legitymizacji. Więc zmusił parlament, przeciwko któremu robił zamach, żeby wybrał go na prezydenta. Uznał to za legalizację zamachu. Później jego adiutant, generał Jan Jacyna, udał się do Watykanu z misją do Piusa XI. A ten był przecież w Polsce nuncjuszem, kiedy Piłsudski był naczelnikiem — bardzo się zaprzyjaźnili. Jacyna przywiózł osobiste błogosławieństwo papieża dla marszałka i wtedy Piłsudski zamknął usta biskupom. No i został rozgrzeszony przez obie strony. Mógł sobie rządzić, aczkolwiek rządził z ukrycia. Był jednak problem, bo Wojciechowski zrezygnował.

Po słynnej rozmowie z Piłsudskim na moście Poniatowskiego nie miał chyba wyjścia?

Do dziś nie wiadomo, o czym rozmawiali, tylko krzyki było słychać!

I znowu mieliśmy p.o. prezydenta.

Znowu Rataj i znowu wybory. Premierem został Kazimierz Bartel. Bardzo zręczny polityk. On zaproponował na prezydenta swojego kolegę — Ignacego Mościckiego, wysokiej klasy uczonego, chemika. Jeśli chodzi o prezencję, żaden prezydent w Europie mu wtedy nie dorównywał.

Ale był reprezentacyjny — i nic więcej.

Przy Piłsudskim nikt nie mógł więcej. A jeśli idzie o reprezentację — znał doskonale angielski, francuski i niemiecki. Figurę miał znakomitą. Jak do tego założył frak, przypiął Order Orła Białego… Prezentował się świetnie — szczególnie na rautach. Szkoda, że telewizji jeszcze wtedy nie było. Ale i na zdjęciach — najwyższa półka. Od tej strony bez zarzutu. A politycznie...

Po śmierci Piłsudskiego?

Chwileczkę. Wybrany był w 1926 roku na 7 lat. Ponownie wybierano go w 1933 roku. Wtedy to opozycja wysłała wszystkim parlamentarzystom pismo, które mniej więcej brzmiało: „Wobec mianowania prezydentem Ignacego Mościckiego przez marszałka Piłsudskiego, udział pański w zgromadzeniu elektorów będzie zbędny. Podpisano — Józef Piłsudski”. No i znowu były hece, ale Mościckiego wybrano na drugą kadencję. Potem w oligarchii sanacyjnej ustalono, że po śmierci Piłsudskiego Mościcki ustąpi ze stanowiska, a zgromadzenie wybierze Walerego Sławka — najbliższego współpracownika Piłsudskiego. To był jego stary przyjaciel — jeszcze z czasów legionowych i tajnej działalności. Taki trochę poszarpany, bo go kiedyś bomba pokiereszowała. Chciał ubić dygnitarza carskiego i mu w rękach wybuchła.

Jednak po śmierci marszałka Mościcki się postawił.

Konstytucja kwietniowa dawała mu tak dużą władzę, że te wszelkie naciski nie miały znaczenia. Powiedział: „Dobrze, zgromadzenie wybiera kandydata, ale ustępującemu prezydentowi przysługuje wyznaczenia swojego”. I wtedy wybory powszechne. Zagroził sanacji, że mianuje takiego, który w cuglach pokona Sławka — np. Wincentego Witosa, szalenie wówczas popularnego, szczególnie wśród chłopów. Sanacja zrezygnowała. W zamian został wydany taki słynny okólnik premiera Składkowskiego, że po prezydencie najważniejszą osobą w państwie jest generalny inspektor sił zbrojnych, czyli Edward Rydz-Śmigły. Pamiętam, jak wtedy śpiewaliśmy: „Marszałek Śmigły-Rydz, nasz drugi dzielny wódz!” — pochodzę z miasteczka Gąbin — pomiędzy Sochaczewem a Płockiem. Przed wojną w majątku Łąck (jakieś 10 km za Gąbinem) był ośrodek rządowy. Zawsze w sobotę po południu kawalkada samochodów jechała tam na weekend. Latem marszałek przejeżdżał takim z odkrytym dachem. Tośmy go chodzili oglądać... Ale do rzeczy — na mocy konstytucji kwietniowej prezydent w razie wojny miał prawo przekazać władzę następcy. Wojna wybuchła. I Mościcki mianował generała Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego.

To prezydent, który urzędował najkrócej w historii Polski — jeden dzień (od 25 do 26 września 1939 r.).

Tak. Bo tę decyzję bardzo mocno oprotestowali Francuzi. Nie uznali jej. Nie chcieli skompromitowanego...

Właśnie. Wieniawa był postacią kontrowersyjną. Słynny bon vivant!

Adiutant Piłsudskiego, miał opinię człowieka, który potrafi wszystko załatwić. Przecież Piłsudskiego nie chciano pochować na Wawelu (nie był formalnie katolikiem, tylko protestantem — ze względu na żonę brał ślub w kościele ewangelicko-augsburskim). Wieniawa-Długoszowski pojechał do arcybiskupa Sapiehy i załatwił sprawę. Powszechnie lubiany w towarzystwie, był żywą reklamą warszawskiej Adrii. Mógł tam jeść i pić za darmo. Najbogatsze ziemiaństwo z całego kraju przyjeżdżało zobaczyć, jak się bawi. A on był — jak to mówiono — dansiorem pierwszej klasy! Każda panna chciała choć raz w życiu zatańczyć z Wieniawą! Kiedyś, jak wyszedł nad ranem z Adrii, postanowił na Marszałkowskiej udawać tramwaj. Miał na sobie czapkę generalską, buty z cholewami, szablę w ręku — i nic poza tym... Doniesiono Mościckiemu, jak to Wieniawa pamięć marszałka szarga, więc by się go pozbyć z kraju, wysłano go na ambasadora do Rzymu. I był najlepszym polskim ambasadorem we Włoszech. Sam potrafił wszystko załatwić u Mussoliniego.

Ale marnie skończył. Zabił się.

Sanacja go wykończyła. Zarzucano mu, że przeszedł na stronę Sikorskiego. Po nieudanej prezydenturze Wieniawy, prezydentem mianowano Władysława Raczkiewicza, wojewodę wileńskiego. Człowieka znanego, też powiązanego z sanacją. I tak to szło dalej na wychodźstwie, aż do Ryszarda Kaczorowskiego, który przekazał władzę Wałęsie.

Na wychodźstwie też paru oryginałów by się znalazło — taki August Zaleski, najdłużej urzędujący prezydent w historii Polski nowożytnej — 25 lat. Albo hrabia Edward Raczyński, najdłużej żyjący szef państwa polskiego — przeżył ponad 102 lata.

To marionetki, taka zabawa w państwo. Anglicy patrzyli na to przez palce — nie macie co robić, to się bawcie.

Zanim jednak dojdziemy do Wałęsy… Był taki prezydent Polski, co to o nim mówiono: „Pojechał w futerku, wrócił w kuferku”. Pamięta pan?

No, Bierut, pułkownik NKWD. Taki mały Stalin w Polsce. Był prezydentem do czasu uchwalenia konstytucji PRL. Jak pojechał na zjazd do Moskwy w 1956 roku i Chruszczow napiętnował zbrodnie Stalina, to dostał zawału i nie udzielono mu pomocy. Opowiadała mi o tym Ola Jasińska — jego córka, która tu na uniwersytecie najpierw studiowała, potem pracowała. Ponoć tylko pielęgniarkę przysłali, bo myśleli, że to nic poważnego. Ale czy celowo to robili? Diabli wiedzą! Wróćmy do tych naszych prezydentów…

I jeszcze jeden komunistyczny prezydent był – taki „jednym głosem”. Roku nie wytrzymał.

Czyli generał Jaruzelski. Ale też trzeba pamiętać, jaka była wtedy sytuacja: raczej chodziło o to, żeby nie wybierać kogoś spoza dawnego establishmentu. To była — moim zdaniem — rozsądna taktyka, żeby nie drażnić. Związek Radziecki niby miał już kły powybijane, ale jeszcze był i trzeba było się z nim liczyć. Wtedy nawet Amerykanie naciskali, żeby wybrać Jaruzelskiego.

Dlatego tak skrupulatnie liczono głosy?

Nie wiem, jak dokładnie z tym było, ale profesor Andrzej Stelmachowski opowiadał, że bardzo im zależało, by się doliczyć. A potem Jaruzelski sam zrozumiał, że jego czas się skończył.

No i następuje pierwszy w historii Polski prezydent wybrany w wyborach powszechnych — Lech Wałęsa. Przedstawiać go bliżej nie trzeba.

Tak jest. Rozwiązanie czysto demokratyczne. Od tamtej pory toczy się w Polsce spór o zakres władzy prezydenta. To istotny problem, bo w naszych warunkach rozdrobnienia, rozbicia i konfliktów między partiami silniejsza władza prezydencka by się przydała. Ale gdy tworzono obecną konstytucję, to myślano o osłabieniu pozycji prezydenta. Stworzono czysty model parlamentarny, gdzie prezydent nie ma możliwości wcześniejszego rozwiązania Sejmu i zarządzenia nowych wyborów.

PiS i PO deklarują wzmocnienie pozycji prezydenta.

Proszę pana… Uczestniczyłem w przygotowaniu projektu konstytucji, który firmował nazwiskiem Wałęsa. Tam była całkiem dobra koncepcja wzmocnionej władzy prezydenta. Tylko wtedy wszyscy się go bali. I teraz też się wszyscy będą bać. Nie pozwolą prezydentowi na rozwiązywanie Sejmu i zarządzanie nowych wyborów. A tak właśnie trzeba robić. Im częściej będą organizowane wybory, tym bardziej będzie dojrzewać społeczeństwo i struktury partyjne staną w Polsce bardziej trwałe. Tu przecież ciągle wszystko się rozpada — a to lewica, a to prawica… Przez częste wybory ludzie nauczą się wybierać rozsądnych ludzi.

Współczesną prezydenturę Piłsudski też pewnie by odrzucił.

On miał wielką władzę, ale przede wszystkim dlatego, że był politykiem wielkiego formatu. W konfliktach wszystko stawiał na ostrzu noża i wygrywał.

Może trzeba by nam teraz takiego „kwietniowego” prezydenta z pełnią władzy?

To może za mocno. Do tego trzeba człowieka wielkiego formatu. Niełatwo takiego znaleźć. Szczególnie dzisiaj. Szersze uprawnienia daje się komuś, kto wykracza ponad przeciętną. Teraz trzeba by przygotować konstytucję dla średniaka. Ale prezydent powinien mieć taką władzę, by — jeśli rząd i parlament nie potrafią pełnić podstawowych funkcji — odwołać się do społeczeństwa. Przecież rozwiązanie Sejmu nie jest aktem antyparlamentarnym. To odwołanie do mocodawcy — czyli społeczeństwa. Niech ono decyduje i ocenia.

Jak? Skoro tylko 40 proc. chodzi na wybory?

A co pan chce? Przy takich politykach? Wie pan, czym się różni dzisiejszy poseł od przedwojennego? No, niech pan zgadnie.

Wykształceniem?

Nie, drogi panie. Tym, że parlamentarzyści II RP nie mogli wygłaszać przemówień z kartki. Musieli mówić z pamięci. A to, proszę pana, wymagało pewnych umiejętności. I to była zasada. Dlatego do Sejmu i Senatu szli tylko ludzie, którzy się do tego nadawali. Najwięcej było prawników, bo oni zawsze dużo gadają. A w obecnym Sejmie, ilu jest prawników? Kilkunastu? Ktoś, kto tworzy prawo, powinien wiedzieć, jak to robić. A nie jakiś tam chłop od pługa — niczego nikomu nie ujmując, bo sam jestem mistrzem ogrodnictwa. Przecież jak ktoś jest chory, nie idzie do szewca, tylko do lekarza. Dlatego najlepiej, by prawo tworzyli prawnicy.

A prezydenturę Aleksandra Kwaśniewskiego jak pan ocenia?

Zręczny polityk. Potrafił pozyskać ludzi. W stosunkach dyplomatycznych też sobie radzi — gładki człowiek, bezkonfliktowy. Obyty. No, ale… Nie wiem, jak to będzie z następcą.

Będzie „średni“?

Nie wiem, jaki ten Tusk będzie.

A Kaczyński?

Proszę pana… Nie widzę w Polsce polityków dużego formatu. A innym niebezpiecznie jest dawać silną władzę, bo nie wiadomo, jak jej użyją.

To znaczy raczej nie dojdzie do zmiany konstytucji, czyli wzmocnienia pozycji prezydenta? A wręcz nie powinno dojść.

Powiem tak: w projekcie konstytucyjnym Wałęsy proponowaliśmy takie rozwiązania. Były instrumenty, które miały wzmocnić państwo. Na przykład ograniczyć korupcję — m.in. prokuratoria generalna. Od 1990 roku mogła pilnować skarbu państwa i czuwać nad prywatyzacją, żeby nie było kantów. W II Rzeczypospolitej prokuratoria sprawdzała się znakomicie. Chcieliśmy też wzmocnić dyscyplinę posłów, żeby nie wędrowali — poseł, który zmienia barwy, powinien być na mocy postanowienia Trybunału Stanu usunięty. A na jego miejsce kolejny z listy. No i uprawnienia prezydenta do rozwiązywania parlamentu.

I nic z tego nie wyszło i nigdy nie wyjdzie...

Bo wtedy się posłowie przestraszyli i teraz też się będą bać.