Polska dumka z Majorki

Marcin Zawiśliński
opublikowano: 2007-12-17 00:00

Kresy są w nim zawsze i od zawsze. Geograficzne, mentalne i artystyczne. Co mu przynoszą? Inspiracje i akceptację różnorodności świata i ludzi.

Urodził się w Wałbrzychu, studiował na Akademii Muzycznej w Poznaniu, teraz mieszka pod mazowieckim Piasecznem. Ale stale i wszędzie tak naprawdę czuje się kimś z Kresów.

— Rodzina ojca wywodzi się z Galicji, matki — z Wołynia. Ich losy splotły się w małym Kisielinie — tak to było na początku w opowieści Krzesimira Dębskiego.

W tym przedwojennym, kresowym miasteczku mieszkali — co było typowe — obok siebie: Ukraińcy, Polacy, Żydzi oraz Niemcy, Rosjanie i Czesi.

— Wtedy na Wołyniu byliśmy mniejszością. Teraz, zajmując się muzyką, też jestem w mniejszości. Podobno tylko 2 proc. ludzi ma ku temu zdolności. A więc kulturowo, geograficznie i artystycznie jestem kresowiakiem! — szacuje Krzesimir Dębski.

Z muzyków

Od pokoleń muzyka była obecna w jego rodzinie, szczególnie w familii ze strony ojca. Dziadek Leopold, z zawodu lekarz, już podczas lwowskich studiów śpiewał w słynnym chórze Jana Galla. Potem, kiedy się przeniósł do wołyńskiego Kisielina, prowadził tam amatorskie zespoły teatralne. Grał na skrzypcach, flecie, gitarze i mandolinie.

— Wzmacniał to mecenat aptekarza, Gerszona Drikiela, który mówił do swej żony: „Jaka ty jesteś nieładnie ubrana. Ty mi natychmiast jedź do miasta na zakupy”. Biedna Szura Drikierowa wybierała się wówczas do Łucka lub Warszawy, a Drikier tymczasem zabierał mego dziadka na koncert lub do opery w Wiedniu — przytacza rodzinne wspomnienia Krzesimir Dębski.

I tak spokojnie toczyło się życie w wielokulturowym Kisielinie, gdzie sołtysem zawsze pozostawał Ukrainiec. A człowiek na tym urzędzie był najbogatszym mieszkańcem miasteczka. W polskiej szkole powszechny był ukraiński, pop uczył tam religii. W sobotę żydowska dziatwa się nie uczyła, bo miała szabas. Czesi i Niemcy też mieli swoje szkoły. Codzienność z wyblakłych fotografii. Dziś egzotyka z książkowych cegieł.

Gdzieniegdzie grasowały wielonarodowe bandy lokalnych łotrzyków. Polacy sądzili Polaków, Żydzi — Żydów, a Ukraińcy — Ukraińców. Polacy najczęściej byli zaś policjantami.

— Najsłynniejszym z nich był mjr „Ponury” czyli Jan Piwnik, słynny partyzant i polski bohater narodowy — mówi Krzesimir Dębski.

Nic nie zapowiadało tragedii.

Czystka w miasteczku

11 lipca 1943 roku UPA uderzyła jednocześnie na kilkadziesiąt kościołów na Wołyniu. Także w Kisielinie, gdzie zginęły 82 osoby. To była akcja skierowana głównie przeciw Polakom. Ale już wcześniej naziści, z pomocą Ukraińców, wymordowali tam starozakonnych. I Karaimów, o których pisał później we wspomnieniach jego ojciec. Podobno — Dębski przytacza zasłyszaną wiadomość — 150 z nich mieszka jeszcze teraz w Gdańsku, ale najwięcej jest ich w Trokach na Wileńszczyźnie.

— Najpierw był sowiecka okupacja, potem niemiecka, a na końcu pojawiła się jeszcze UPA. Zabito też moich dziadków, ojciec został ranny — kontynuuje Krzesimir Dębski.

Sam wybrał się na Wołyń po raz pierwszy (z rodzicami) w 1977 roku. Miał 20 lat.

— Najpierw pojechaliśmy na Kaukaz — odwiedzić rodzinę (moja babcia była Ukrainką z Zaporoża, potem przesiedlono ją tam właśnie). Zwiedziłem m.in Stawropol, gdzie sekretarzem był wówczas Michaił Gorbaczow... Podczas powrotu nielegalnie wysiedliśmy z pociągu we Lwowie i taksówką zajechaliśmy do Kisielina. Przykre przeżycie... Ojciec był wywiadowcą w 15 dywizji AK, a wcześniej łącznikiem ZWZ. Miał świetną pamięć i opowiadał, co było kiedyś, a czego teraz już nie ma — wspomina Krzesimir Dębski.

Potem bywał tam jeszcze kilkakrotnie, ale dopiero po 1989 roku. Na przykład podczas zdjęć do filmu dokumentalnego Agnieszki Arnold „Ocaleni”.

— Spotkaliśmy mordercę moich dziadków. Niedawno umarł. Wiele lat, chyba dla pieniędzy, udawał przyjaciela naszej rodziny. Wierzyliśmy. Gościliśmy jego krewnych, ale nigdy nie byliśmy u niego w domu. Nie zaprosił — wyznaje ze smutkiem Krzesimir Dębski. I dodaje:

— Stamtąd moi rodzice uratowali tylko srebrną łyżeczkę, która później też zaginęła. Nie ma zdjęć, nic... Prócz wspomnień i opowieści.

Nietypowo nazwany

Jego ojciec miał iść w ślady dziadka: na medycynę. Po wojnie zmienił zamiar i rozpoczął studia muzyczne w Poznaniu. Tam, gdzie później studiował także Krzesimir.

— Wzrastałem w mocnej tradycji kresowej i pewnie dlatego teraz nie podchodzę do niej z nadmiernym sentymentalizmem. Słuchałem mnóstwa dumek i innych tego typu utworów. Ojciec znał literacki język ukraiński, śpiewał w tym języku. Starał się budować taki kulturalny most między obiema nacjami, ale Ukraińców, z którymi się zetknęliśmy, interesował tylko handel — wyznaje Krzesimir Dębski.

Rodzice uczyli go, że kultura kresowa polega na zrozumieniu, zarówno piękna, jak i szkaradztwa tamtych rejonów. To kresy mentalności i skrajności właściwych naturze ludzkiej. Kiedy mały Krzesimir mieszkał w Kielcach, dzieciaki wyzywały go od Ukraińców. Imię? Też nietypowe.

— Nie wywodzi się jednak z tradycji kresowej. Jest związane z inicjatywą patriotów polskich z Poznańskiego. Jeszcze w okresie zaboru pruskiego sięgano tam — na przykład — po imiona starogreckie. No i mamy wielu Heliodorów, Dionizych, Telesforów… Po odzyskaniu niepodległości, w celu dalszego przeciwdziałania germanizacji imion, doszło do wyraźnego powrotu do słowiańskiego nazewnictwa. Na tej fali ojciec wyszukał — w Encyklopedii Glogera — Krzesimira. Wiem, że teraz jest nas w Polsce już siedemdziesięciu, ale wtedy byłem jednym z pierwszych — wyznaje Krzesimir Dębski.

Na kanwie

Po wielu latach pisania muzyki do dziesiątek fabuł i dokumentów, Dębski powrócił do melodii ukraińskich. W 1998 roku stworzył słynny soundtrack do „Ogniem i mieczem” Jerzego Hoffmana (notabene: także kresowiaka).

— Wyborem kompozytora, który miał skomponować tę muzykę, zajmowała się pani Wala, Rosjanka z Kijowa i żona reżysera. Ona mi to zaproponowała — przyznaje Krzesimir Dębski.

Potem obaj twórcy współpracowali przy „Starej baśni”, a ostatnio — przy realizacji czteroodcinkowego dokumentu o historii Ukrainy.

— Kiedy jeździliśmy z tym filmem po ukraińskich miastach i zwiedzaliśmy jedno z nich, oprowadzający nas przewodnik, powiedział: „Jakiś zagraniczny muzyk napisał dumkę, a to przecież melodia ukraińska. Kradzież! Udowodnił to podobno także jeden z ukraińskich naukowców, pisząc na ten temat doktorat”. Wystąpiłem z tłumu turystów i przyznałem, że skomponowałem tę dumkę — i to w dodatku na Majorce. Poza tym… Już Stanisław Moniuszko pisał dumki. A słynna piosenka „Hej sokoły, omijajcie góry, lasy, pola, doły”? Także nie jest ukraińskim utworem, lecz austriackim sztajerkiem, przerobionym przez żołnierzy Hallera — puentuje Krzesimir Dębski.

I tak to się wszystko mieszało na pograniczu. Kiedyś.

Marcin Zawiśliński

Foto: Forum, Marek Wiśniewski