Polskie stocznie stały się symbolem antyprzemian

Adam L. Kalus
opublikowano: 2008-11-13 00:00

W dyskusji o przyszłości polskich stoczni za mało przypomina się negatywną rolę związków zawodowych i załóg, które swym postępowaniem doprowadziły, bądź wkrótce doprowadzą, stocznie do zakończenia ich bytu w obecnym kształcie.

A przecież kiedyś zostały one sprywatyzowane, jednak potem w nieuczciwy sposób je zrenacjonalizowano. Gdyby zamiast podwyższania kapitału udzielono stoczniom gwarantowanych przez rząd kredytów, to pozostałyby one nadal prywatne, a po wzroście kursu dolara i euro stałyby się z powrotem rentowne. Kapitały, których zwracać nie trzeba, są marnotrawione.

Dzięki łaskawości Komisji Europejskiej oraz wysiłkom negocjacyjnym obecnego rządu idących w miliardy złotych sankcji zapewne unikniemy, ale ze stoczniami w ich dotychczasowym kształcie właścicielskim i produkcyjnym raczej się pożegnamy. Zostaną sprzedane na części prywatnym inwestorom, którzy utworzą nowe spółki lub włączą postoczniowy majątek do istniejących przedsiębiorstw. Jednak nie wszyscy stoczniowcy znajdą w nich zatrudnienie.

Wymaga jednak podkreślenia, że aby los stoczni i ich załóg dopełnił się w podany sposób — trzeba będzie uchwalić specjalną ustawę, gdyż proponowane rozwiązanie jest niezgodne z obowiązującym porządkiem prawnym. Uchwalenie wymaga czasu, a pozostało go niewiele, gdyż w Gdyni i w Szczecinie znów zaczyna brakować pieniędzy na wypłaty. Można zatem powiedzieć, że mimo utopionych w stoczniach miliardów złotych sytuacja wróciła do punktu wyjścia.

W bilansie błędów, krzywd i niegodziwości, które przy renacjonalizacji stoczni popełniono, nie sposób nie wspomnieć o krzywdzie wyrządzonej ich menedżerom-właścicielom. Sąd ich uniewinnił i uwolnił od bezpodstawnych oskarżeń o działanie na szkodę stoczni, w których — zanim zostali akcji pozbawieni — posiadali większościowe udziały. A kto zapłaci za trudne do wycenienia wyrządzone im szkody? Nie urzędnicy rządowi, nie działacze związkowi — tylko my, podatnicy.

Adam L. Kalus