Postrach złodziei świń

Monika Witkowska
opublikowano: 2008-06-27 00:00

Te strzały są na ssaki, te na ptaki, a te na ludzi — objaśnia Papuas. Dopiero teraz zwracam uwagę, że ich groty się różnią...

Łuk to jeden z głównych atrybutów Papuasów z interioru. Jak się z niego korzysta, mam okazję zobaczyć podczas ceremonii świniobicia w wiosce plemienia Dani. Dwóch młodzieńców trzyma kwiczące prosię, trzeci napina łuk. Chwilę potem zwierzę wije się w konwulsjach w kałuży krwi, ku radości stojących z boku mieszkańców wioski. Najbardziej cieszą się dzieci — chętnie uczestniczą w przygotowaniu mięsiwa. W tym czasie pozostali szykują ziemny piec. Kiedy przychodzi moment jego rozpalenia, przedstawiciel wioskowej starszyzny bierze dwa patyki i, odpowiednio nimi trąc, wznieca ogień. Wynalazki takie jak zapałki są znane, ale uważa się je tutaj za zbędne. Podobnie jak sól — po co wydawać na nią pieniądze w sklepie, skoro można iść w góry: godzinę drogi od wioski leży słone źródło. Zanurza się w nim liście bananowca, a kiedy zmienią kolor, wyciąga, suszy, a potem ubija na słony proszek. Albo ubrania. Nawet w mieście niektórzy uważają je za niepotrzebne, tym bardziej że jest gorąco... Od wieków miejscowi panowie noszą jedynie kotekę — osłonkę na penisa zrobioną z tykwy i podwiązywaną sznureczkiem. Koteki mogą być różne: proste, zakrzywione, małe, duże — rozmiar nie jest istotny. Zawsze też były modne „ozdobniki”: naszyjniki ze świńskich kłów, muszelek kauri, piór papuzich albo rajskiego ptaka żyjącego w trudno dostępnej dżungli (według prawa międzynarodowego — pod szczególną ochroną). Co do świńskich kłów, wielu Papuasów wbija je sobie w nos. Wielka dziura w małżowinie usznej służy zaś celom praktycznym — wkłada się w nią zwinięte liście tytoniu. U kobiet, zwłaszcza starszych, uwagę zwraca brak palców. To znak żałoby. Po stracie każdej bliskiej osoby obcinają sobie kawałek palca do najbliższego stawu. Bierze się ostry kamień, kładzie palec na drugim kamieniu i gotowe… Aby szybciej się goiło, owijają ranę liśćmi jednej z roślin.

None

Łuk to jeden z atrybutów Papuasów z interioru

NoneNone

Spanie na podłodze

Indonezyjska Papua — czyli zachodnia część Nowej Gwinei, drugiej co do wielkości wyspy świata (po Grenlandii) — szokuje przybyszów. Do Wameny, miasta leżącego mniej więcej w środku wyspy, nie prowadzą żadne drogi — można dolecieć tylko małym samolotem. Przez godzinę lotu widzimy pod sobą bezkresną dżunglę i góry. Tworzą masyw Gór Śnieżnych z najwyższym szczytem całej Oceanii. To zaliczany do Korony Ziemi Puncak Jaya, dawniej zwany Piramidą Carstensza (w zależności od źródła: od 4884 do 5050 m).

Wamena to miejscowość jako tako cywilizowana. To nic, że paliwo kupuje się nie na stacji benzynowej, lecz na bazarze i nie z dystrybutora, tylko w butelkach. Nikomu też nie śni się narzekać na wyłączanie prądu i brak wody — prać czy myć się można przecież w rzece.

Dla nas miasto to punkt startowy do trekkingu w dolinie Baliem. Mamy przewodnika, bez którego nie sposób sobie poradzić, bo map ani oznaczeń żadnych nie ma. Poza tym chłopak mówi trochę po angielsku, co ułatwia kontakty z plemieniem Dani posługującym się wyłącznie własnym dialektem. Wzięliśmy też tragarzy, dzięki którym codziennie słuchamy koncertów papuaskich pieśni, bo w każdym miejscu dostarczającym ładnych widoków stają i śpiewają hymny ku czci matki natury.

Luksusów nie mamy, bo brakuje dróg i hoteli, ale właśnie dlatego nam się podoba. Pierwszej nocy śpimy na podłodze wioskowego kościoła, o ile można tak nazwać szopę pełniącą funkcję świątyni. Drugi nocleg to wiejska szkoła, trzeci — fundamenty czegoś w rodzaju wioskowego domu zebrań. Do mycia przewodnik wywiesza baniak z wodą, choć korzystamy też ze strumieni. Gorzej z załatwianiem potrzeb fizjologicznych. Toalet oczywiście brak — podobnie jak miejscowi chodzimy gdzie popadnie. Nie ma szans na intymność, a ja prawie zawsze mam obstawę, chętną do obejrzenia „jak to robi biała kobieta”.

Żywy kapitał

Pytam przewodnika, czy był kiedyś za granicą. Okazuje się że tak, choć niezupełnie legalnie. Po prostu przeszedł przez dżunglę do Papui-Nowej Gwinei. Idealnie prosta linia dzieląca wyspę na dwa państwa to dla miejscowych sztuczny twór. Wymysł krajów, które miały tu swoje interesy. Należąca do Indonezji część zachodnia przez długi czas znajdowała się pod wpływami holenderskimi. Część wschodnia była podzielona między Niemcy i Wielką Brytanię, potem przeszła pod administ-rację Australijczyków, a od 1975 r. stanowi niezależne państwo Papua-Nowa Gwinea. Na całej wyspie o powierzchni ponad dwa razy większej od Polski (785 tys. km kw.) mieszka zaledwie 5 mln ludzi (w indonezyjskiej Papui — 2,7 mln). Zdecydowana większość to Papuasi reprezentujący przeróżne plemiona. Chociaż językiem urzędowym jest indonezyjski, każde z plemion posługuje się własnym. Dotychczas badacze zbadali około tysiąca języków, z których żaden nie wykształcił formy piśmienniczej. Poszczególne plemiona różnią się też często wyglądem, a przede wszystkim — kulturą i tradycjami. Korowajowie żyją na drzewach, Asmaci, zamieszkując bagna, uzależnili się od łodzi, Dani, u których gościmy, budują tradycyjne chaty z dachem z liści i paleniskiem do gotowania. Co ciekawe, do własnych domów mają prawo wyłącznie kobiety po zamążpójściu. Panowie mieszkają w domach dla mężczyzn — na wioskę zwykle przypada jeden taki przybytek. Mogą iść na noc do kobiety pod warunkiem, że ona się zgodzi i nie jest matką karmiącą. Mężczyzna może mieć wiele żon — wszystko zależy od pieniędzy. Cena minimalna za kobietę to pięć świniaków, sporo w tutejszych warunkach. Status majątkowy ocenia się po liczbie świń, nic dziwnego, że są powodem do zazdrości. Jeśli ktoś już coś kradnie, to świnie. Właśnie w takich sytuacjach przydają się specjalne strzały na ludzi.

Kanibalizm? U Dani to odległa przeszłość, choć niektóre plemiona na Nowej Gwinei dopiero niedawno skończyły z tym procederem. Szokuje za to wciąż kultywowany zwyczaj przechowywania zmarłych przodków. Nie wszystkich — większość chowa się w przydomowym ogródku, ale zacniejszych wodzów tradycja każe mumifikować. W jednej z wiosek wynoszą nam taką mumię. Ma około 250 lat, a przechowywana jest w chacie, w której śpią mężczyźni.

Czas się zatrzymał

W każdej z wiosek, którą odwiedzamy, otacza nas wianuszek ciekawskich, kędzierzawych głów. To od tych bujnych czupryn przyjęła się nazwa „Papuasi”. Nadali ją Portugalczycy — pierwsi biali, jacy się tu zjawili (w 1511 r.). Widząc miejscowe czupryny, użyli malajskiego słowa „papuwah” — co oznacza „kędzierzawy”. Holendrom zawdzięczamy zaś nazwę „Nowa Gwinea”. Ciemna karnacja Papuasów przypominała im ludność afrykańskiej Gwinei, ówczesnej holenderskiej kolonii.

W życiu mieszkańców interioru wyspy niewiele się zmieniło od czasów pierwszych kolonistów. Widać to po narzędziach — maszyn nie ma żadnych, powszechnie używana jest motyczka z ociosanego kamienia przymocowanego do kija sznurkiem uplecionym z jakiejś rośliny. Czytać i pisać umie mało kto, telewizji nie ma, bo elektryczność w wioskach to marzenie ściętej głowy. Dziwimy się, że mimo sprzyjających warunków klimatycznych tutejsze uprawy są mało zróżnicowane. Maniok, ziemniaki, marchew — i na tym koniec. Dietę uzupełniają rządowe przydziały ryżu. Z rozrywek najlepszą jest obserwowanie z rzadka przybywających turystów, albo wyprawa do miasta na targ. Słowo „wyprawa” jest jak najbardziej właściwe — z wielu wiosek idzie się po kilka dni w każdą stronę. Posiadaczy butów jest niewielu, dzięki czemu możemy zaobserwować, że papuaskie stopy są nieco inaczej zbudowane niż nasze — przypominają płetwy.

Któregoś dnia trekkingu spotykamy na jednej z przełęczy rodzinę Yali, jak nazywa się kolejne papuaskie plemię. Do jej wiosek już nie zdążymy dojść. Yali są pigmejami — dorośli mężczyźni mają zaledwie metr wysokości. Ci, których widzimy, do miasta wędrują tydzień. Cieszą się, bo zobaczą samochody, może nawet samolot (lotnisko w Wamenie leży w centrum miasta). Po powrocie do rodzinnej wioski długo będą mieli o czym opowiadać…

Warto wiedzieć

Wyprawa na Papuę wiąże się z koniecznością załatwienia wizy indonezyjskiej. Pamiętajmy o profilaktyce antymalarycznej — zwłaszcza na wybrzeżu ryzyko zachorowania jest spore. Miejscowa waluta to rupie indonezyjskie (1 USD = ok. 9 tys. rupii) — w wioskach interioru dolary czy euro na niewiele się przydadzą, bo miejscowi, nie orientując się w kursach, w ogóle nie chcą ich przyjmować. Ceny należy negocjować. Za zrobienie zdjęcia Papuasi życzą sobie datek około 5 tys. rupii, naszyjnik z kła sprzedadzą za 15-20 tys., kotekę za 5-10 tys., łuk — od 150 tys. rupii w górę. Trekkingi organizują (drogo! jakieś 400 dol. za 5 dni) wyspecjalizowane miejscowe biura, prowadzone na ogół przez obrotnych Indonezyjczyków z innych wysp. Za pośrednictwem biur załatwia się również obowiązkowe zezwolenia na trekking, trzeba więc pamiętać o zabraniu ze sobą trzech zdjęć.