Donald Trump 18 sierpnia nie zbeształ publicznie Wołodymyra Zełenskiego, jak zdarzyło się to 28 lutego 2025 r., a wręcz przeciwnie – starał się stworzyć przynajmniej na potrzeby telewizji pozory neutralności wobec konfliktu, aby wygumkować nieszczęsne obrazki jego politycznej przyjaźni z Władimirem Putinem z 15 sierpnia. Z całą pewnością istotny wpływ na cieplejszą atmosferę miało zaproszenie – w początkowej fazie mające formułę… wproszenia się – siódemki bardzo ważnych reprezentantów Unii Europejskiej i Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego. Takie personalne rozszerzenie nie miało precedensu w dyplomatycznych dziejach Białego Domu, wszelkie duże eventy w Waszyngtonie – na przykład szczyty NATO – odbywają się gdzie indziej. Atmosfera była dobra, ale gdyby nadzwyczajny szczyt wycisnąć z propagandowej wody, najbardziej obficie rozlewanej oczywiście przez samego Donalda Trumpa, to suchego zostanie niewiele. Największym konkretem jest zapowiedź ewentualnego dwustronnego szczytu Wołodymyra Zełenskiego i Władimira Putina. Obaj musieliby wyrzucić do kosza swoje doktryny. Dla prezydenta Ukrainy car Kremla to oczywiście zbrodniarz wojenny ścigany przez Międzynarodowy Trybunał Karny. Rosyjski imperator uważa natomiast sługę narodu z Kijowa (przypominam motto wyborcze Zełenskiego) za faszystowską marionetkę, której usunięcie jest według niego jednym z głównych powodów wojny.
U nas trwa narodowe roztrząsanie, czemu w szczycie 18 sierpnia nie uczestniczył nikt z Polski. W kategoriach wizerunkowo-symbolicznych to jednak wpadka sterników państwa, którzy słownie budują na piasku zamki naszej mocarstwowości. Nieobecność zarówno prezydenta, jak też premiera zapoczątkowała nową świecką tradycję. Pierwszy raz w dziejach III RP ważne polskie krzesło stało się nie przedmiotem prestiżowego pożądania, lecz kukułczym jajem. Dotychczas zdarzały się przypadki nadmiaru chętnych. Prezydent Aleksander Kwaśniewski dwa razy wpakował się premierowi Leszkowi Millerowi – w 2003 r. stojąc nad jego głową w Atenach przy podpisywaniu traktatu akcesyjnego, a potem w 2004 r. na zamku w Dublinie przeciągając polską flagę w dniu naszego wejścia do UE. Prezydent Lech Kaczyński w 2007 r. w Lizbonie bez trybu nadzorował podpisywanie traktatu przez premiera Donalda Tuska, zaś w 2008 r. niezaproszony zjawił się na szczycie Rady Europejskiej. Żeby nie było, że chodzi to tylko w jedną stronę – w tym roku premier Donald Tusk zjawił się na obrzeżach szczytu NATO w Hadze już po jego zakończeniu i odjeździe prezydenta Andrzeja Dudy.
Teraz prezydent i premier wypominają sobie, kto i z czyjej winy nie pojechał. Przyczyny są dosyć oczywiste. Donald Tusk w uniesieniu oczywiście pofrunąłby do Waszyngtonu, tyle że gospodarz Donald Trump nie chce polskiego premiera widzieć nawet w połączeniach zdalnych, a co dopiero na żywo. Z radością przygotowałby natomiast polskie krzesło dla Karola Nawrockiego, podobnie jak włączył go do połączenia zdalnego, ale jego z kolei absolutnie nie widziała w swoich szeregach ekipa UE i NATO. A zatem nastąpiła podwójna eliminacja na krzyż.
Strona rządowa lamentuje, że przez całą niedzielę była trzymana w niepewności, czy prezydent być może poleci. A przecież miała pełną wiedzę, że nie. Wojskowa instrukcja lotów HEAD z 2018 r. ustala, że zamówienie na taki lot musi wpłynąć najpóźniej 24 godziny przed startem, w absolutnie wyjątkowych sytuacjach trochę później. 1 Baza Lotnictwa Transportowego musi przecież mieć czas na przygotowanie Boeinga, a nawet dwóch. Najpóźniejszym hipotetycznie możliwym terminem wylotu był poniedziałkowy świt, żadne zamówienie z KPRP do wojska w niedzielę nie wpłynęło, zatem było oczywistością, że Karol Nawrocki w poniedziałek siedzi w domu.

