Prezydencka ruletka dobrze wróży giełdom

Krzysztof Kolany
opublikowano: 2020-06-03 22:00

Koronawirus, spadki na giełdach, krach gospodarczy, zamieszki — to wszystko sprawiło, że temat wyborów prezydenckich w USA nieco przycichł. A przecież już za pięć miesięcy Amerykanie wybiorą prezydenta, co może mieć niebagatelny wpływ na losy giełdowych indeksów.

Z artykułu dowiesz się:
  • jaka zależność występuje pomiędzy stopą zwrotu z akcji i terminem wyborów prezydenckich w USA
  • jakiej sytuacji na Wall Street należy oczekiwać
  • jakie czynniki mogą napędzić wzrost indeksów 

Wydarzeniami pięciu miesięcy 2020 r. można by obdzielić całkiem ciekawą dekadę. W styczniu stanęliśmy na skraju nowej wojny na Bliskim Wschodzie. W lutym lockdowny sparaliżowały Chiny, a w marcu i kwietniu resztę świata. Wymuszone przez władze „zamknięcie gospodarki” spowodowało największy kryzys ekonomiczny po II wojnie światowej. Na giełdowych parkietach obserwowaliśmy spadki, które swą dynamiką przebijały krach z 2008 r. A pod koniec maja w Stanach Zjednoczonych wybuchły zamieszki, podlewane sosem 20-procentowego bezrobocia.

To wszystko raptem na pięć miesięcy przed wyborami prezydenckimi w USA. Już 3 listopada Amerykanie wybiorą elektorów, którzy zdecydują, czy stanowisko utrzyma Donald Trump, czy też zastąpi go Joe Biden. Zostawmy tu na boku kwestie programowe i personalne. Zamiast tego skupmy się na historycznych wzorcach.

Cykl wiecznie żywy?

Od czasów Wielkiego Kryzysu sprzed 90 lat na amerykańskim rynku akcji obserwujemy tzw. cykl prezydencki. Prosta analiza potwierdza, że istnieje wyraźna — i w zasadzie trudno wytłumaczalna— zależność między stopami zwrotu z rynku akcji a terminem wyborów prezydenckich w USA. Otóż jakimś dziwnym zrządzeniem losu trzeci rok kadencji urzędującego prezydenta statystycznie ponadprzeciętnie sprzyja posiadaczom akcji. Od 1945 r. średnia zmiana indeksu S&P500 w trzecim roku kadencji prezydenta USA wynosi niemal 16 proc. To przeszło dwukrotnie więcej od średniej geometrycznej z lat 1945-2019 wynoszącej 7,6 proc. Oraz rezultat wyraźnie lepszy od pozostałych lat cyklu wyborczego. Dla porównania, w pierwszym roku kadencji średnia zmiana indeksu S&P500 wynosi 8,2 proc, w drugim 5,0 proc., a w czwartym 5,9 proc.

Co więcej, od roku 1945 tylko raz zdarzyło się, aby trzeci rok kadencji prezydenta USA przyniósł spadek indeksu S&P500. Było to 5 lat temu w przedostatnim roku urzędowania Baracka Obamy. S&P500 stracił wtedy ledwie 0,7 proc. Istnieją różne wytłumaczenia tego fenomenu. Najpopularniejsze głosi, że w pierwszej połowie kadencji prezydent USA skupia się na realizacji złożonych obietnic wyborczych i generalnie próbuje zrobić coś pożytecznego dla kraju. Natomiast w trzecim roku wpada w „tryb wyborczy” usiłując zwiększyć szanse na własną reelekcję lub wybór kogoś ze swojego politycznego stronnictwa.

Urzędujący prezydent używa do tego celu polityki fiskalnej (obniża podatki lub zwiększa wydatki) bądź monetarnej, naciskając na szefa Rezerwy Federalnej, aby ten obniżył stopy procentowe. I dokładnie z tym mamy teraz do czynienia i to w dodatku na epicką skalę. Biały Dom zapowiada monstrualne deficyty fiskalne rzędu 2 bln USD rocznie, a Rezerwa Federalna tylko od marca „zastymulowała” gospodarkę 3 bln USD.

Czwarty nie musi być spadkowy

A co cykl prezydencki mówi o czwartym roku kadencji? Średnio wychodzi on słabo — 5,9 proc. wzrostu indeksu S&P500 to rezultat istotnie niższy od powojennej średniej (7,6 proc.). Ale średnia to nie wszystko. Po 1944 r. czwarty rok kadencji prezydenta USA tylko 4 razy na 19 przypadków przyniósł spadek S&P500. Co więcej, aż trzy z owych czterech przypadków miało miejsce w specyficznych okolicznościach politycznych. Czyli gdy urzędujący prezydent kończył drugą kadencję i już nie ubiegał się o reelekcję. Walczył wtedy o godne przejście do historii, a nie o podkręcenie koniunktury gospodarczej.

Takie przypadki to rok 2008 (i spadek S&P500 aż o 38,5 proc.) pod koniec prezydentury G.W. Busha, rok 2000 (pęknięcie bańki internetowej; spadek S&P500o 10,1 proc.)) pod koniec rządów Billa Clintona oraz ostatni rok kadencji Dwighta Eisenhowera w 1960 (spadek o 3 proc.). Zatem pomimo kiepsko wyglądającej średniej czwarty rok cyklu prezydenckiego w USA wcale nie musi być stracony. Zwłaszcza jeśli uwzględnimy fakt, że urzędującyprezydent robi, co tylko może, aby wywalczyć sobie utrzymanie posady w Białym Domu. Tym bardziej jeśli weźmiemy poprawkę na fakt, że w 2020 r. S&P500 wciąż jest ponad 5 proc. pod kreską. Istnieje więc teoretyczny potencjał do odrobienia tych strat, co w praktyce oznaczałoby paradoksalną sytuację: wyrównanie historycznych szczytów w otoczeniu najgłębszego kryzysu gospodarczego od 90 lat.

Słoń czy osioł?

Pójdźmy jednak krok dalej w las historycznych analogii. Przez ostatnie 40 lat Ameryką z reguły rządzili prezydenci „dwukadencyjni”. Po roku 1980 tylko G.W. Bushowi seniorowi nie udało się uzyskać reelekcji. Po II wojnie światowej w siedmiu przypadkach urzędujący prezydent został wybrany na drugą kadencję (wliczając w to Richarda Nixona, który jednak szybko ustąpił ze stanowiska po aferze Watergate). Średnia zmiana S&P500 w roku wyborczym przynoszącym kontynuację władzy urzędującego prezydenta wynosi 8,8 proc. a więc jest nieco wyższa od wieloletniej średniej. Jeśli ta historyczna analogia miałaby się potwierdzić w roku 2020, to ewentualna reelekcja Donalda Trumpa nie byłaby złym sygnałem dla rynku akcji.

A co jeśli na skutek wyborów dotychczasowy gospodarz Białego Domu wylatuje ze stołka już po czterech latach? Wtedy teoretycznie jest jeszcze lepiej: w takim roku S&P500rósł średnio aż o 16,5 proc.! Aczkolwiek trzeba przyznać, że tak mała próba (tylko trzy przypadki: przegrana Forda w 1976, Cartera w 1980 i G. Busha w 1992) nie pozwala na wyciągnięcie statystycznie istotnych wniosków. Dodajmy jednak, że wybór Ronalda Reagana (1980) i Billa Clintona (1992) przypadały na początki dwóch wielkich hoss na nowojorskich giełdach.

Według stanu na początek czerwca 2020 r. sondaże dają wyraźną przewagę Joemu Bidenowi. Na tym froncie od początku roku niewiele się zmienia. Kandydat Partii Demokratycznej może liczyć na poparcie średnio 47-51 proc. respondentów. Donalda Trumpa w zależności od okresu popiera 42-45 proc. ankietowanych. Przy czym ze względu na dwustopniowy i federalny charakter wyborów prezydenckich w USA elekcję nie zawsze wygrywa kandydat, który uzyskał najwięcej oddanych głosów. Kluczem do Białego Domu jest zdobycie głosów elektorskich w tzw. swinging states, których łaska wyborców na pstrym koniu jeździ: raz popierają oni Republikanów, by innym razem przerzucić sympatię na Demokratów (lub odwrotnie). W 2016 r. to właśnie przekonanie elektoratu z kilku takich „piwotalnych” stanów przyniosło sukces Donaldowi Trumpowi.

Rzecz jasna ta cała zabawa historycznymi analogiami nie daje żadnych gwarancji, że jesienią S&P500 wyjdzie na plus w skali całego roku i poprawi lutowe rekordy wszech czasów. Jestem przekonany, że na dłuższą metę wciąż liczą się tzw. fundamenty — czyli racjonalna wycena akcji biorąca pod uwagę zyski spółek, jak i relację dochodu do ryzyka w stosunku do innych klas aktywów (głównie obligacji). Ale w środowisku sztucznie zaniżonych przez Fed stóp procentowych polityka nabiera większej wagi niż w przeszłości. To przecież prezydent USA wyznacza (przynajmniej formalnie) szefa banku centralnego oraz w znacznym stopniu decyduje o podatkach i deficycie fiskalnym.