Dzisiejsze uroczyste wręczenie przez Państwową Komisję Wyborczą zaświadczenia o wyborze prezydentowi elektowi Andrzejowi Dudzie jest formalnością, ale brzemienną w skutki — realnie rozpoczyna w Polsce okres dwuwładzy. Odchodzący prezydent Bronisław Komorowski do 5 sierpnia wprzęgnie swoje konstytucyjne uprawnienia do wspierania Platformy Obywatelskiej przed wyborami parlamentarnymi, wypadającymi 11 lub 18 października. Andrzej Duda będzie robił to samo na korzyść Prawa i Sprawiedliwości, a pełną moc wspomagaczy włączy po złożeniu przysięgi 6 sierpnia. Instytucja bezpartyjnej głowy państwa od dwudziestu lat w polskiej przyrodzie nie występuje, ostatnią był Lech Wałęsa. Notabene w czwartek oficjalnie potwierdzone zostało pełne wzajemne utożsamienie się Bronisława Komorowskiego z Platformą Obywatelską. Dla społeczeństwa to oczywista oczywistość, ale sami zainteresowani w czasie kampanii konstruowali jakieś logiczne łamańce — że niby kandydat ogólnoobywatelski, ale z poparciem partii etc.
Znajdujący się w głębokim dole odchodzący prezydent czuje się dobrze tylko między swoimi, co jest psychologicznie zrozumiałe. Dlatego odpuścił sobie obecność na Stadionie Narodowym podczas środowego finału Ligi Europy UEFA. Ten wyjątkowy mecz miał być oprawą wizerunkowego triumfu prezydenta po reelekcji, obok miał siedzieć ukraiński kolega Petro Poroszenko dopingujący Dnipr Dniepropietrowsk. Ale wszystkie plany się posypały, po porażce prezydent doczekałby się tylko gwizdów. W tym kontekście wracam do stadionowego epizodu z soboty 18 kwietnia, czyli z odległej epoki, gdy przewaga urzędującego prezydenta nad pretendentem zaczynała topnieć, ale była jeszcze wyraźna. Wtedy Bronisława Komorowskiego, patronującego w biało- -czerwonym szaliku żużlowemu Grand Prix, powitał zgiełk. Nastawiłem ucho, w którą stronę 53-tysięczna publiczność buczy, ale nie dało się wyselekcjonować, ile było gwizdów dezaprobaty, a ile aplauzu kibiców z ośrodków żużla generalnie sprzyjających prezydentowi. Organizacyjny blamaż tamtej gali sprawił, że jej patron szybko się ulotnił i wręcz zapomniał, że był.
Stadion Narodowy dość nieoczekiwanie zyskał symboliczne znaczenie w procesie zmiany głowy państwa. Kalendarz polityczno-sportowy sprawił, że razem z EURO 2012 stał się sztandarową inwestycją epoki rządów PO, a personalnie — Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego. Nic dziwnego, że 10 maja wieczorem właśnie w biznesowym klubie Narodowego prezydent z tłumem zwolenników miał świętować zwycięstwo w pierwszej turze i ładować akumulatory przed drugą. I właśnie w tak przyjaznym dotychczas otoczeniu musiał przełknąć gorycz porażki. Ostateczną przemianą politycznego wizerunku Stadionu Narodowego będzie szczyt Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego w lipcu 2016 r. Bronisław Komorowski miał się wtedy wspiąć na wizerunkowy wierzchołek w skali globalnej, dlatego zaprosił przypadający co dwa lata szczyt NATO do Warszawy. W nowej sytuacji cała chwała spłynie na przychodzącego właściwie na gotowe Andrzeja Dudę, który jeszcze kilka tygodni temu nawet o tym nie marzył. Słychać chichot historii… © Ⓟ