Kilka miesięcy temu rząd szumnie ogłosił ratunkowy plan stabilności i rozwoju przed skutkami kryzysowej burzy. Funkcję piorunochronu powierzono Bankowi Gospodarstwa Krajowego (BGK), który miał przejąć część ryzyka kredytowego firm, poręczając dla nich kredyty zaciągane w bankach komercyjnych. Do 50 proc. wartości zadłużenia.
Żeby było wygodniej, BGK udzielałby poręczeń nie każdego kredytu z osobna, lecz całych pakietów. Bank komercyjny zgłaszałby, że ma wniosków kredytowych na 20 mln zł, do których potrzebuje rządowych gwarancji.
W teorii wszystko wygląda naprawdę nieźle, a nawet imponująco. Rząd zapowiedział, że ma poręczenia na 20 mld zł kredytów. Przy słabnącej akcji kredytowej byłby to niezły zastrzyk adrenaliny dla rynku. Szczególnie że gwarancjami mają zostać objęte firmy małe i średnie o słabszych ratingach, które mogą mieć problem z uzyskaniem finansowania na zasadach komercyjnych.
Tyle teorii. A praktyka? Pod koniec maja Dariusz Daniluk, wiceminister finansów, zapowiedział, że z końcem czerwca BGK podpisze pierwsze umowy na poręczenia z bankami komercyjnymi. Niedługo później Marcin Murawski, wiceprezes tego banku, powiedział, że gwarancji należy spodziewać się z początkiem lipca. Przyszedł lipiec.
I co? Lipa. - Jeszcze żadna umowa nie została podpisana. Wciąż trwają negocjacje z kilkunastoma bankami komercyjnymi w sprawie kształtu tego systemu. Trudno powiedzieć, kiedy się zakończą.
Włodzimierz Grudziński, który z ramienia Związku Banków Polskich uczestniczy w pracach komitetu sterującego rządowego programu "Wspieranie przedsiębiorczości z wykorzystaniem poręczeń i gwarancji BGK", zakłada, że na pierwsze kredyty z gwarancjami rządowymi firmy mogą liczyć w październiku. Dlaczego tak późno? - Mamy do pokonania szereg przeszkód technicznych i prawnych - mówi Włodzimierz Grudziński.
Więcej w piątkowym "Pulsie Biznesu".