Kumple mu zazdrościli, bo w domu Karpińskich stał komputer. Dlatego miał wielu kolegów. Ale nie lubił ich zapraszać do siebie, bo wiecznie tylko siedzieli i grali. Daniel śmieje się, że maszyna miała więcej znajomych od niego. Wtedy, kilkanaście lat temu, to było coś. Pierwszy pecet, wielkie pudło. Narzędzie ojca. Dzisiaj kumple też rzadko odwiedzają Daniela. Bo choć ma komputerów kilka, raczej na nich nie gra. Żyje w plątaninie kabli, mierników i oscylatorów. W przestrzeni cyfr i liter, które układa w logiczną całość. W program.
To jego świat. Robi rzeczy dla wielu niezrozumiałe. Zanim nie nabiorą znaczenia praktycznego. Realnych kształtów. Wtedy zaskakują. Wywołują ochy i achy. Jak na dwudziestokilkulatka to dziwny świat. Ale nie nudny.
Mistrz węża boa
Pierwszą przygodę z komputerami Daniel Karpiński (syn Jacka Karpińskiego, którego historię opisaliśmy w numerze 100 „PB”) doskonale pamięta.
— Miałem pięć-sześć lat. Czasem, jak byłem grzeczny, ojciec włączał mi komputer i pozwalał na nim grać. Pamiętam do dzisiaj tę grę, może dlatego że była jedyna: wąż boa. Bardzo prosta. Byłem w niej naprawdę dobry. Mistrz boa — śmieje się Daniel.
Jak niewiele potrzeba, aby rozbudzić w dziecku życiową pasję. Bo wtedy Daniel miał już marzenie. Zbudować własny komputer. Nie z klocków.
— Wiecznie ciągnąłem tatę za rękę i pytałem, kiedy mnie nauczy budowania komputerów. A on wiecznie mi odpowiadał, że jak podrosnę, to razem będziemy je budować. Jakże ja wtedy chciałem być dorosły — wspomina Daniel.
Serca domu Karpińskich nie stanowiły fortepian czy sztaluga. Był nim pokój ojca, laboratorium. Swoiste sacrum.
— Do którego drzwi były na ogół zamknięte. Ale wkradałem się czasami i podpatrywałem — mówi Daniel.
Liceum. Daniel ma 12 lat. W tym wieku dzieciaki mają zielono w głowach. A Daniel litery i cyfry. Potrafił zainstalować system operacyjny DOS. Zaczynał uczyć się programowania. Pierwsze nieśmiałe próby, programiki w Pascalu. Bardzo proste, w rodzaju wyskakujących tekstów. Aż w końcu nadszedł ten dzień. Daniel skończył pisać swój pierwszy poważny program.
— Chciałem wystraszyć ojca. Wtedy większość rzeczy robiło się w DOS-ie, więc umieściłem w nim „sztuczne formatowanie dysku”. Po włączeniu komputera pojawiało się okienko informujące o formatowaniu dysku z postępem pracy. Na jego widok serce zamiera każdemu informatykowi, bo oznacza utratę danych. Dla wzmocnienia efektu pojawiało się okienko ostrzegające przed wirusem — objaśnia Daniel.
Ojciec wychował potwora. Ale szybko się zorientował, że to psikus. I nawet się ucieszył. Pogratulował synowi jego pierwszego w życiu programu. Ojciec uczył Daniela samych podstaw, reszty Daniel uczył się sam. Zawzięcie. Dla zabawy robił sobie gry. I „kopię” Windowsa.
— Program działał pod DOS-em, ale wyglądał zupełnie jak Windows 95. Wszystko to samo, tylko że bez logo, no i nie dawało się uruchamiać programów windowsowych, bo systemem operacyjnym wciąż był DOS. Taka zgrywa — mówi Daniel.
Ale program miał tę zaletę, że pozwalał łatwo i szybko otwierać programy pracujące w systemie DOS. Łatwiej klikać w ikonki, niż pisać instrukcje komend, niekiedy dość długie. Słowem, informatyczna zgrywa, ale na co dzień przydatna.
Mając około 16 lat, Daniel poznawał tajniki elektroniki. Bo nie jest sztuką napisać program, sztuką jest zrobić urządzenie, które go wykorzysta.
— W swoim motorku zainstalowałem mały komputer, który wyświetlał prędkość jazdy, przyśpieszenie, zużycie paliwa i przejechane kilometry. Coś takiego, co dzisiaj ma większość samochodów, choć cyfrowy wskaźnik prędkości już nie — mówi Daniel.
Nieprawda, coś takiego jest w niektórych citroenach.
— Owszem, ale czas odświeżania wynosi jakieś 2-3 sekundy. Przyspieszasz i przez moment czekasz, aż ci się wyświetli cyfra, a u mnie pokazywała się natychmiast. Czas odświeżania wynosił 10 milisekundy — chwali się Daniel.
Dla Daniela to zabawki. Kiedyś z nudów wymyślił, żeby uruchamiać swój motor z zegarka. Wciskasz przycisk i motor pracuje.
— Miałem zegarek z wbudowaną funkcją pilota do telewizora. Trochę go przerobiłem. Wpisywałem kod i silnik motoru sam się włączał. Prosta sprawa — mówi Daniel, po czym sięga do szpargałów i wyciąga stary zegarek, właśnie ten. Tylko motoru już nie ma.
A ile z takich nietypowych pomysłów się nie udało?
— Wtopy? Nie pamiętam. Może dlatego, że jak czegoś się nie udaje zrobić, to człowiek staje się zawzięty i siedzi dotąd, aż się uda. Ja tak mam — zapewnia Daniel.
Żaglówka
W Polsce mieszka dopiero od kilku lat. Większość życia spędził w Szwajcarii. W niewielkim miasteczku Yverdon, 40 km od Lozanny, chodził do liceum, szkoły elektroniczno-informatycznej, odpowiednika polskiego technikum, ale wyposażonej w sprzęt na poziomie politechniki (szkołę opłacały władze kantonu, w którym mieszkali Karpińscy). To pomagało nie mniej niż pasja ojca. Daniel sam je wybrał.
— Sporo tam się nauczyłem, ale więcej od taty i samemu. Właściwie to chodziłem do tego liceum dla papierka — mówi Daniel.
Nie sądźmy jednak pochopnie, że młodość Daniela Karpińskiego przypominała los mola książkowego zamkniętego w świecie własnych idei.
— Nie spędzałem całego czasu wpatrzony w komputer. Miałem mały motorek, którym uwielbiałem jeździć po okolicznych lasach. Rozpalałem ogniska, smażyłem kiełbaski. Chodziłem na wspinaczki. Kiedyś dostałem od znajomego starą żaglówkę jako zapłatę za pomoc przy remontowaniu kilku innych jego łódek. Przez kilka tygodni sam ją łatałem, kleiłem, malowałem. I pływałem. Prawie codziennie godzinkę, dwie siadałem za sterem, stawiałem żagiel i wypływałem na jezioro Neuchatel. To był mój ocean. Spokoju, bo gdy się tak żegluje, jest czas na zapomnienie, nabranie dystansu do pracy. To ważne, aby zrobić w myślach miejsce na nowe pomysły — uważa Daniel.
Coś jeszcze? Jest chyba jedynym informatykiem, który ma czarny pas karate.
Pokój nastolatka, kopalnia wiedzy o nim samym. Ten Daniela nie był oblepiony plakatami rockmanów czy piłkarzy. Przypominał raczej szkolną pracownię. Raz za razem Daniel znosił tu a to kolejny miernik, a to nowy oscyloskop albo inne urządzenia, które dla laika są symbolem jego własnej niewiedzy. Kosztowna pasja. Urządzenia droższe niż kilka rowerów.
— Nam się w domu nigdy nie przelewało, więc musiałem jakoś na to swoje hobby zarabiać. Znalazłem pracę przy rozwożeniu gazet. Przez kilka lat codziennie wstawałem w środku nocy, jechałem na motorku po gazety i rozwoziłem je od trzeciej do siódmej nad ranem. Potem szkoła, a po szkole projekty dla Szwajcara — wspomina Daniel.
Kupione wtedy przyrządy stoją do dzisiaj w jego kawalerce przy moście Warszawskim we Wrocławiu.
Biedny Szwajcar
Szwajcarski znajomy Karpińskich to postać równie tragiczna i pechowa jak ojciec Daniela. Wspólnie z Jackiem Karpińskim postanowili stworzyć rewolucyjne jak na owe czasy urządzenie — skaner dla księgowych, który potrafiłby zamienić cyfry na papierze w wersję elektroniczną. Rozpoznawanie pisma było wtedy w powijakach.
— Walter jest księgowym. 10 lat temu spotkał ojca na jakichś targach. Tata pokazywał tam robota sterowanego mową. Waltera to zainteresowało. Bardziej nawet osoba taty niż sam robot. Zapytał ojca, czy może mu pomóc zrobić skaner dla księgowych. Tata się zgodził. Nikt inny nie chciał. Przez dwa lata pracowali nad skanerem, wydali na to kupę kasy — opowiada Daniel.
Ale nic im z tego nie wyszło. Za wcześnie wystartowali. Nie te czasy, nie te technologie. Wyskoczyli przed szereg. Dzisiaj kamera z procesorem jest nie większa od paznokcia. Wtedy z trudem mieściła się w dłoni.
— Mieli mnóstwo problemów technicznych i w końcu się poddali — mówi Daniel.
Walter na pracę nad skanerem zastawił własny dom i wydał wszystkie oszczędności. Wszystko stracił. Do dzisiaj spłaca długi. Ale trzy lata temu zadzwonił do ojca Daniela. I ponowił propozycję. Inne czasy, inne technologie. Mogło się udać.
— I się udało. Zrobiliśmy, tym razem w moim laboratorium, które stworzyłem kiedyś tak raczej do zabawy, pierwszy taki skaner — mówi Daniel i sięga do szpargałów po niewielkie urządzenie wielkości komputerowej myszki. Kabel USB włącza się do komputera, w którym zainstalowany jest specjalny program Daniela. Myszką zaś przejeżdża po kartce papieru z kolumnami cyfr. Po chwili pojawiają się w programie. W jednej kolumnie zdjęcie ich papierowej wersji, w drugiej już w formie elektronicznej. Kolumny zsumowane, sprawdzone. Gdy księgowy się pomyli, program wytknie błąd, wskaże, gdzie go popełniono. Cyfry można przenieść do Excela.
— Co księgowy robi przez kilka godzin, skanerowi zajmuje kilkanaście sekund. To samo można robić z rachunkami. Zamiast ręcznie wklepywać je do komputera, np. do księgi przychodów i rozchodów, wystarczy przejechać po każdym z nich skanerem, a zawartość kolumn automatycznie zostanie dodana do odpowiednich rubryk w księdze — objaśnia Daniel, pokazując na przykładzie działanie sprytnego urządzenia.
Skaner waży 80 gramów. Działa pod systemami Windows XP. 2000 i Vista. Ma wbudowany system OCR (rozpoznawania pisma).
Podział pracy był taki: tata Daniela wymyślał koncepcję, Daniel ją realizował. Rodzinne tworzenie. Daniel niedawno założył własną firmę. Skaner od 3 miesięcy jest gotowy do sprzedaży. Pierwsze sztuki już się sprzedały w Szwajcarii. Po 500 franków. W Polsce ma kosztować podobnie.
— Szukamy dystrybutora, który zajmie się sprzedażą urządzenia, ale nie pod obcą nazwą. To jest nasz pomysł i nasz produkt, więc i nazwa musi być nasza — mówi Daniel.
Pytam, czy nie obawia się, że jego historia skończy się tak jak ojca, który zamiast zrywać owoce swojej pracy, żyje wspomnieniami, bo nie potrafił zamienić pomysłu na pieniądze. Daniel kręci głową. Zapewnia, że nie powtórzy błędów ojca.
— Tata zawsze starał się zajmować wszystkim, a jak się wszystko robi, to wiele rzeczy wychodzi źle, i to był jego problem. Wiele dużych firm proponowało mu współpracę, wiele na zasadzie fifty-fifty. Ale ojciec odmawiał. Mówił: po co mam się z kimś dzielić, skoro mogę mieć obie połówki. I teraz nie ma nic — żałuje Daniel.
Zachłanność, chciwość. Mocne słowa. Ale twórcy trudno się wyzbyć połowy swojej pracy, cząstki swego życia. Chroni je za wszelką cenę. Często zbyt wielką. Daniel to wie. I chce inaczej.
— Tata jest taki z charakteru, że zawsze chce więcej, ale to efekt tego, co robi, zawsze lepiej, zawsze odważniej, zawsze o krok przed innymi. Ale są też i takie sytuacje w życiu, gdy to „zawsze więcej” obraca się przeciwko nam. Wiem, że skaner sam się nie sprzeda. Ktoś musi to zrobić. I nie za darmo. Dlatego wolę mieć mniej, ale mieć, niż mieć wszystko i nic. Bo nie sztuką jest zrobić coś, z czego nie będzie pieniędzy. Sztuka dla sztuki? Robienie dla zabawy? Te czasy minęły — mówi Daniel.
Choć po chwili przyznaje, że nawet za darmo i tak zrobiłby taki skaner po raz drugi. Bo to lubi. Taka psychika. Na razie robi kasę fiskalną sterującą stołami bilardowymi na zamówienie jednego z klubów bilardowych. Za pieniądze.
Jacek Konikowski, [email protected]