Moda na autorskie marki odzieżowe trwa. Polacy coraz chętniej i liczniej odwiedzają showroomy oraz targi ubrań, poszukując czegoś oryginalnego i wyróżniającego ich z tłumu ubranego w sieciówkach. Zaskakującą odpowiedź na tę potrzebę przygotowała Agnieszka Podgorodecka-Kowalska, pomysłodawczyni i właścicielka marki Dirrtytown Clothing, oferującej ubrania imitujące tatuaż.

Przede wszystkim jakość
Pomysł na tatuaż — jak najbardziej prawdziwy! — zrodził się w jej głowie, gdy czytała powieść, której główna bohaterka miała ogromny tatuaż na plecach.
— Chciałam zrobić sobie taki sam, jednak miałam wiele obaw. Zaczęłam zastanawiać się, jak mogłabym zrealizować swoje marzenie inaczej — wspomina Agnieszka Podgorodecka-Kowalska.
Bezbolesną, a także dającą wiele możliwości wyboru alternatywą okazały się ubrania imitujące tatuaż. Pozornie nic prostszego, jednak żeby osiągnąć zadowalający efekt, który nie będzie przypominał tatuaży z naklejek dla dzieci, potrzeba było wiele pracy. Od początku opracowywania technologii na pierwszym miejscu była jakość.
— Ważna jest jakość materiału, z którego szyjemy, a także jakość nadruku, który ma być wyrazisty i trwały. Oprócz tego liczą się oryginalność i unikalność wzorów, które mają przykuwać uwagę, zaskakiwać, a niekiedy nawet szokować. Naszym celem było wyprodukowanie ubrań, które stworzą idealne wrażenie prawdziwego tatuażu, nawet z bliskiej odległości — opowiada twórczyni Dirrtytown Clothing.
Wrażenie to udało się osiągnąć dzięki wykorzystaniu materiału będącego drobną, elastyczną siateczką w kolorze skóry. Na niej drukowane są grafiki, wyglądające jak profesjonalnie zrobione tatuaże. Po kilkunastu miesiącach pracy i zainwestowaniu ok. 40 tys. zł Agnieszka Podgorodecka-Kowalska wraz z mężem Arturem Kowalskim z zadowoleniem spojrzeli na pierwsze produkty do złudzenia przypominające tatuaże. W ofercie pojawiły się tatuażowe koszulki, legginsy, samodzielne rękawki, a nawet koszulki ciążowe!
Nie tylko dla kobiet
Początkowo swoje produkty kierowali głównie do kobiet, jednak bardzo szybko okazało się, że bezbolesnym tatuażem zainteresowani są również mężczyźni. Poszerzanie oferty o nowe wzory i modele stało się zatem codzienną pracą Agnieszki i Artura. Obecnie ich autorskie projekty spotyka się nie tylko na ulicach polskich, ale też europejskich miast, a także w USA, Kanadzie czy Australii. W 2014 r., gdy zaczynali, ostrożnie produkowali niewielkie serie i sprzedawali pojedyncze produkty. Dziś na dużo większą skalę realizują kolejne kreatywne pomysły i sprzedają od kilkudziesięciu do kilkuset sztuk miesięcznie.
— Jednocześnie cały czas optymalizujemy proces produkcji: nie tylko pod względem kosztów, ale też efektywności. W ostatnich miesiącach opracowaliśmy i wkrótce wdrożymy procedurę, która umożliwi nam znacznie szybszą i łatwiejszą produkcję w większych nakładach. Z jednej strony — zachowamy elastyczność i możliwość realizowania mniejszych partii, z drugiej — otworzymy sobie drogę na ewentualną współpracę w większej skali, np. w ramach oferty hurtowej — mówią twórcy marki Dirrtytown.
Inwestorzy poszukiwani
Na razie do detalicznych klientów docierają sami — przez internet, ale też biorąc udział w targach odzieżowych. W najbliższych planach mają szersze dotarcie do odbiorców drogami offline. Poważnie myślą również o znalezieniu inwestorów, którzy chcieliby finansowo zaangażować się w ich projekt.
— Chcielibyśmy też rozpocząć stałą współpracę z agencjami reklamowymi i korporacjami, produkując na ich potrzeby ubrania lub gadżety promocyjne. Pierwsze takie akcje mamy za sobą i myślimy, że jest to ogromne pole możliwości do zagospodarowania — dodają założyciele Dirrtytown Clothing.
Do współpracy zapraszają też blogerów i osoby działające w social mediach, które chciałyby zostać ambasadorami ich marki. Ambasadorzy mieliby być nie tylko trendsetterami, ale też współtwórcami kreatywnych projektów, a także współudziałowcami w zysku — oprócz darmowej odzieży otrzymywanej co miesiąc dostawaliby 15 proc. prowizji od sprzedanych z ich udziałem ubrań.