W amerykańskim systemie politycznym kluczowe znaczenie mają listopadowe wybory w latach podzielnych przez cztery, jako że wtedy wybierany jest prezydent o bardzo silnej władzy. Ale i głosowania połówkowe, w latach podzielnych tylko przez dwa, stają się coraz ważniejsze — ze względu na coraz większe ambicje Kongresu, by być ośrodkiem władzy nie tak sprzężonym z Białym Domem. U nas mało kto pamięta, że o ile amerykański Senat wymieniany jest co dwa lata rotacyjnie w jednej trzeciej (wczoraj odnowiono 37 mandatów ze 100), o tyle 435-osobowa Izba Reprezentantów — całkowicie. To nie żart: wybory kongresmanów, czyli posłów, odbywają się co dwa lata. Śmiało można powiedzieć, że dla nich kampania wyborcza nigdy się nie kończy…
Pisząc ten tekst nie wiedziałem, ze względu na różnicę czasu, czy spełniły się prognozy i Demokraci — czytaj prezydent Barack Obama —ponieśli w Kongresie ogromne straty. Jedną z przyczyn wahnięcia nastrojów społecznych jest udana rekonkwista republikańskich konserwatystów, tak dotkliwie pokonanych dwa lata temu. Trzeba pamiętać, że Barack Obama przejmował rządy w fatalnym momencie, dosłownie na dnie kryzysu. Skupił wtedy powszechne nadzieje na poderwanie Stanów Zjednoczonych, a za nimi całego świata do lepszej przyszłości. Zwłaszcza że George W. Bush na odchodnym zostawił mu prezent w postaci ustawy o gigantycznym zastrzyku finansowym dla gospodarki.
Niestety, szybko okazało się, że do wykonania tego gigantycznego zadania bardzo przystojny i szczupły prezydent jest merytorycznie chyba za cienki.