Zamiast tego z całą powagą omawia się ewentualne ujednolicenie podatku VAT czy obłożenie podatkiem banków. Obie te propozycje nie są warte tego, żeby się nimi zajmować, co bardzo łatwo udowodnić, ale to w ogóle nie przeszkadza ich zwolennikom. Spójrzmy pokrótce na propozycję ujednolicenia podatku VAT. To prawda, że ustawa o VAT jest skomplikowana, a podział towarów na różne poziomy oprocentowania często dość dowolny i dający pole do nadużyć. Nie ulega więc wątpliwości, że trzeba to uprościć. Jednak „uprościć" to nie to samo, co „ujednolicić".
Zwolennicy tego drugiego chcą po prostu wprowadzić jedną stawkę VAT - na przykład 19 procent. Wtedy żywność opodatkowana stawką 5 lub 7 procent nagle musiałaby podrożeć o kolejne kilkanaście procent. Żywność w budżetach większości Polaków ma nadal bardzo duży udział. Owszem, zamożniejsi wydają na nią proporcjonalnie mało, ale mniej zamożni czy aspirujący do klasy średniej bardzo by na tym ruchu stracili. Książki oprocentowane teraz stawką zerową, a niedługo pięcioprocentową podrożałyby o kolejne kilkanaście procent. Już teraz Polacy prawie nie czytają. Chcemy mieć społeczeństwo analfabetów? Towary obecnie opodatkowane podatkiem 22 procent (niedługo 23 procent) staniałyby o kilka procent. Obrazowo można powiedzieć, że o kilkanaście procent zdrożeje chleb, a o kilka procent stanieje samochód.
Polskie społeczeństwo jest nieruchawe, ale tego chyba by już nie zniosło. Jeśli komuś marzy się rewolucja to proszę bardzo - niech ujednolici VAT. W niczym nie zmieni sytuacji to, że przewidziane byłby rekompensaty dla najuboższych. Z góry można przewidzieć, że nie zawsze trafiałyby tam gdzie trzeba i z całą pewnością nie rekompensowałyby wzrostu kosztów. Ubocznym skutkiem byłby oczywisty przecież wzrost inflacji, który pociągnąłby za sobą wzrost stóp procentowych, co podrożyłoby kredyty i uderzyło po kieszenie zarówno konsumentów jak i zaszkodziłby całości gospodarki.
Drugim „genialnym" pomysłem jest obłożenie banków podatkiem od wielkości aktywów. Postawię proste pytanie: dlaczego banków, a nie piekarzy? Odpowiedź: bo banki mają pieniądze. Szaleńczy pomysł. Po pierwsze polskie banki były bardzo odpowiedzialne i nie zawiniły w tworzeniu kryzysu - dlaczego je więc karać? Po drugie i tak wszystkie koszty przerzucą na klientów, więc rząd wyjmie pieniądze wcale nie z sejfów banków, a z naszych kieszeni. Podrożeją usługi bankowe, co też zresztą podniesie inflacje i zmniejszy popyt wewnętrzny. Tak mści się to, że zamiast zabrać się na serio do reform próbuje się szukać protez.
Jest też zewnętrzny pomysł na podatek. Janusz Lewandowski, komisarz ds. budżetu Komisji Europejskiej, zaproponował, żeby w krajach Unii wprowadzić podatek od transakcji finansowych. Miałoby to odciążyć budżety państw (zmniejszyć składkę), a niedobór uzupełniłby sektor finansowy. Owszem przydałby się taki podatek, ale w formie proponowanej przez noblistę Jamesa Tobina już ćwierć wieku temu. W propozycji Tobina chodziło jednak o opodatkowanie niewielkim podatkiem obrotowym transakcji na rynku walutowym. To rzeczywiście miałoby sens, bo bardzo ustabilizowałoby kursy walut. Nad tym trzeba myśleć, a nie nad pomysłami, które szkodzą wszystkim oprócz budżetu, a i to jedynie w krótkim terminie.
Ciągle na tapecie jest też „sprawa OFE". Spotkanie premiera Donalda Tuska i ministra Michała Boniego z prezesami Otwartych Funduszy Emerytalnych nosiło znamiona teatru politycznego, który tak lubią szefowie rządów. Widzieliśmy już takie spotkania w wykonaniu premiera Silvio Berlusconiego, Władimira Putina, czy prezydenta Baracka Obamy. Dzięki takiemu spektaklowi społeczeństwo widzi, że rząd dba o społeczeństwo i gani, można nawet powiedzieć, że łaje, szefów funduszy, którzy uchylają się od wypracowania zysków, które zapewniłyby nam godne emerytury. To oczywiście jest nieco ironiczna ocena tego spotkania, ale nie miało ono na celu jedynie dostarczenie wrażeń publiczności.
Trawestując znany gogolowski cytat („z czego się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie!" można powiedzieć: kogo ganicie? Samych siebie powinniście ganić. Fundusze emerytalne poruszają się przecież w ramach stworzonych im przez polityków. Ci politycy mieli mnóstwo czasu, żeby te ramy zmodyfikować, a nie zrobili prawie nic. Trudno winić fundusze za to, że wybrały łatwy zarobek skoro regulacje prawne im to ułatwiały, a można nawet powiedzieć, że do pójścia tą drogą zachęcały.
Można sobie postawić pytanie: skąd ta dyskusja? Ostatnie zawirowania na rynkach akcji uświadomiły wszystkim, że OFE mogą również tracić pieniądze. Z kolei kłopoty budżetu zwróciły uwagę na to, że większość lokowanych w OFE kapitałów idzie na zakup obligacji skarbu państwa, których emisja zwiększa zadłużenia państwa. OFE używają naszych pieniędzy do kupna tych obligacji, na których bez żadnego ryzyka zyskują. Za to dostają spore wynagrodzenie. Wynagrodzenie w olbrzymiej większości nie zależy od zysku, a jedynie od wielkości zgromadzonego kapitału. Kapitału, który dostaje się zawsze, bez względu na koniunkturę, bo przecież składki emerytalne musimy płacić. Już na wejściu tracimy 3,5 procent (wcześniej 7 procent) ze swojej składki. Potem, co miesiąc, potrąca się nam opłaty za zarządzanie funduszem. Jest część stała zależna tylko i wyłącznie od wielkości zgromadzonych środków i uzależniona od wyników inwestycyjnych osiąganych przez fundusz część zmienna (od 1/9 do 1/3 części stałej).
Załóżmy jednak, że koniecznie musimy inwestować swoje składki na rynkach finansowych. Jeśli zna się zasady działania tych rynków to można z dużą pewnością założyć, że wydzielona komórka w ZUS, zatrudniająca kilkunastu fachowców, dałaby sobie doskonale radę z tym, co robi teraz kilkanaście OFE. Kilka osób zajmujących się w ZUS zarządzaniem kapitałów w ramach funduszu rezerwy demograficznej miało wyniki lepsze od OFE. Nie muszę zapewne dodawać, że takie rozwiązanie kosztowałoby ułamek promila tego, co zarabiają OFE. Oszczędności zwiększyłyby emerytury Polaków.
Widać już dość dokładnie, w jakim kierunku pójdą zmiany, które (już nie tak publicznie) zostaną z funduszami uzgodnione. Po pierwsze będzie wprowadzona wielofunduszowość. Będziemy mieli do wyboru 2 - 3 fundusze o różnym stopniu ryzyka. Na przykład człowiek młody będzie inwestował w fundusz mogący kupować nawet do 80 procent akcji, a człowiek na kilka lat przed emeryturą będzie musiał przejść do funduszu bezpiecznego, w którym udział akcji będzie marginalny.
Teoretycznie dobrze, ale pamiętać trzeba, że takie zwiększenie ilości akcji nawet dla młodego człowieka może być bardzo niebezpieczne. Szczególnie teraz, kiedy jesteśmy w permanentnym kryzysie, który może potrwać jeszcze wiele lat. Kolejnym pomysłem jest zwiększenie konkurencji między funduszami. Miałby się zmierzyć z jakimś odnośnikiem (na przykład indeksem WIG20 czy nowym WIG30). Bardzo wątpię, żeby to się udało wprowadzić. Gdyby jednak nawet tak było to tak długo jak długo wynagrodzenie będzie przede wszystkim zależało od wielkości zgromadzonych (bez żadnego wysiłku) kapitału to konkurencja będzie udawana i nie przyniesie oczekiwanych rezultatów.
Konstruktywna krytyka polega nie tylko na ocenie stanu obecnego i propozycji, ale również na zaproponowaniu rozwiązań. Jeśli naprawdę musimy mieć OFE (ja mam co do tego olbrzymie wątpliwości) to uważam, że należy wrócić do źródła. Przy tworzeniu reformy mówiło się o obligacjach infrastrukturalnych, których nabywcami byłyby OFE. Należy szybko do tego pomysłu wrócić. Należałoby zmniejszyć limity na akcje, wprowadzić limity na obligacje skarbu państwa i wprowadzić limity na obligacje infrastrukturalne. Kupując te ostatnie OFE finansowałyby (udzielałby kredytu) inwestycje w drogi, mosty i inne obiekty użyteczności publicznej. Byłyby to inwestycje bezpieczne i pożyteczne. Chyba lepiej budować autostradę niż uczestniczyć w nadymaniu balonu spekulacyjnego?
Jeśli chodzi o wynagrodzenie dla funduszy to zdecydowanie zmniejszyłbym udział wynagrodzenia zależnego od wielkości zarządzanych kapitałów. OFE nie muszą się natrudzić, żeby je zdobyć, a poza tym maja stałe, niezależne od koniunktury wpływy. Nie szukałbym też odnośników (benchmark) na rynku akcji. Takim odnośnikiem byłaby dla mnie rentowność obligacji rządowych (jakiś indeks ją odzwierciedlający). Zysk w wysokości tej rentowności OFE wypracowują bez najmniejszego wysiłku. Dlatego też powinny być wynagradzane jedynie za zysk powyżej tego pułapu. Mógłby to być nawet całkiem spory udział w tym nadwyżkowym zysku (np. 30 procent). Mogę się jednak założyć, że zmiany w tych kierunkach nie pójdą, a za kilka lat, w czasie ostrej fazy kryzysu, wrócimy do dyskusji, która zapewne zakończy się likwidacją OFE.
Dodatek
Twierdzę, że (tak jak pisałem na początku) to, co dzieje się na rynkach finansowych nie jest to niczym nadzwyczajnym. Na przełomie lipca i sierpnia po prostu skończył się sezon publikacji przez amerykańskie spółki raportów kwartalnych i pojawiły się schody. Znaczenie nabrały dane makro i wszystkie inne odkładane na później strachy i rozpoczęła się korekta letniej hossy. Taki scenariusz zapowiadałem od dawna. Twierdziłem też, że potem powinna się zacząć gra pod pomoc Fed i ewentualnie rządu amerykańskiego.
Ostatnie wystąpienie szefa Fed zawierało to, na co byki liczyły. Co prawda Bernanke przyznał, że gospodarka rozwija się wolniej niż oczekiwano, ale zapewnił, że w 2011 roku przyśpieszy (nie bardzo wiadomo, na czym opiera to twierdzenie). Gdyby jednak przyśpieszać nie chciała, a szczególnie wtedy, gdyby istniało realne zagrożenie spowolnieniem to Fed ma wiele środków, którymi może jej pomóc. Nie zgodził się z ekonomistami (między innymi z byłym wiceprezesem Fed Alanem Binderem), którzy twierdzą, że Fed już nie ma czym walczyć. Powiedział też, że ryzyko pojawienia się deflacji nie jest duże, ale gdyby się mylił to Fed da sobie z tym radę. Z wystąpienia wynikało, że szef Fed myśli przede wszystkim o poluzowaniu ilościowym, czyli skupie rządowych obligacji (pospolicie nazywanym drukowaniem pieniędzy). Jak widać nie były to nowe stwierdzenia, ale wyrażone bardziej kategorycznie.
Słowa szefa Fed zostały wykorzystane i gracze posiadający krótkie pozycje zaczęli je w pośpiechu zamykać, a indeksy szybko rosły. Jeszcze bardziej umocniło się wsparcie na indeksie S&P 500 między 1.040 a 1.045 pkt. Pojawiły się jednak dwa niebezpieczeństwa. Po pierwsze, gdyby wkrótce doszło do przebicia tego bardzo mocnego wsparcia to zaowocowałoby potężnymi spadkami. Po drugie gdyby zapewnia szefa Fed zostały niedługo uznane za niewystarczające to nic nie uratowałoby rynku przed przeceną. Jeśli jednak rynki uwierzą w pomoc Fed (tylko wtedy, jeśli dane makro nie będą naprawdę bardzo słabe) to wpierw będą na nią czekały, a potem będą czekały na jej skutki, co pomoże nieźle zakończyć ten rok. Zalewanie rynków gotówką w krótkim okresie pomoże posiadaczom akcji, ale w dłuższym z pewnością smutno się skończy.
Zapraszam na zaprzyjaźniony ze mną portal: http://studioopinii.pl/
