Żeby było jasne: nie kolekcjonujemy z żoną sztuki po to, by dopieszczać nasze ego. Chcemy, by ona żyła w szerszym odbiorze społecznym. My i tak mamy zysk — i nie chodzi wcale o pieniądze — zaznacza na wstępie Krzysztof Madelski, współzałożyciel i prezes firmy jubilerskiej Yes. Chodzi o to, co Anglicy zwą „taste”. Ten smak, gust, ale i wrażliwość, którą wyrabia obcowanie ze sztuką. W branży dóbr luksusowych „taste” jest więcej niż potrzebny. Kolekcjonowanie sztuki, wyszukiwanie jej, zbieranie, poznawanie daje prezesowi Yes higienę psychiczną, odwagę do wyłamywania się z głównego nurtu biznesowej codzienności. Bo, owszem, trzeba nadążać za tendencjami na rynku, ale trzeba też umieć je kreować.
— Sztuka jest odskocznią, ale potrafi też zainspirować. Nie wątpię, że także dzięki niej kolekcje biżuterii mamy lepsze, wyższą sprzedaż, wyższy zysk — tak, w telegraficznym skrócie, Krzysztof Madelski postrzega wpływ sztuki na prowadzenie biznesu.
— W świecie sztuki nie czuję się jednak jak szczególnie wyrafinowany koneser — dodaje po chwili.
Cud Tarasewicza
Poznański przedsiębiorca chyba jednak przesadza ze skromnością, bo przecież pierwsze dzieła sztuki zaczął kolekcjonować już ponad dwie dekady temu. Dlaczego? Wcale nie z poczucia misji, świadomego poszukiwania piękna czy chęci zaimponowania w środowisku.
Pierwszy obraz kupił impulsywnie, niczym kobieta torebkę na koniec nieudanego dnia.
— Był taki dzień pod koniec lat 80., kiedy pod wpływem mocnej chandry po prostu kupiłem płótno poznańskiego malarza. Okazało się, że dzieło sztuki wyleczyło kiepski humor. Potem zaczęła się moja znajomość z poznańską bohemą, pobudzające wyobraźnię i otwierające oczy fascynujące rozmowy z artystami. To był fundament pasji, dzielonej z żoną — tłumaczy Krzysztof Madelski.
Joanna Madelska też wciągnęła się na całego — do dziś prowadzi w Poznaniu galerię sztuki Ego. W liczącej kilkaset obrazów i grafik kolekcji Madelskich są dzieła dziesiątków autorów. Dominują abstrakcyjne płótna Stanisława Fijałkowskiego i Stefana Gierowskiego oraz niejednoznaczne, na pograniczu pejzażu i abstrakcji, prace Tomasza Ciecierskiego. Na sprzedaż dwóch prac z kolekcji prezes Yes dał się namówić bodaj jeden jedyny raz. Pamięta to znakomicie, bo potem przez kilka lat miał poczucie, że czegoś w domu brakuje. Chodzi o obrazy Leona Tarasewicza.
— Kupił je pewien poznański kolekcjoner. Z oporem, ale mu je sprzedałem. Po sześciu latach — cud. Kolekcjoner zgłasza się, że w sumie to płótna Tarasewicza przestały mu się podobać, i pyta, czy nie wzięlibyśmy ich z powrotem. Zgodziliśmy się bez namysłu. Teraz traktujemy je jak odzyskane skarby i ten ładunek emocji powoduje, że już z pewnością ich nie sprzedamy — tłumaczy Krzysztof Madelski.
Londyńskie olśnienie
Właściciel Yes sztukę kupuje dość impulsywnie i wcale nie za wielkie pieniądze. Bo nie jest sztuką kupić impresjonistę za miliony, zamknąć go w sejfie i poczekać na zysk. To już jest czysty biznes, odarty często z przeżyć wyższego gatunku.
— Pracowałem niegdyś na Zachodzie. Widząc domy tamtejszych mieszczan, zrozumiałem, że aby kupować sztukę, nie trzeba być milionerem. Polscy malarze są świeży, odkrywczy, ciekawi, ale i niedoceniani. Dlatego polska sztuka jest tania, niezależnie od międzynarodowych sukcesów Sasnala, Bałki czy Fangora — zaznacza prezes Yes. Co nie oznacza, że może pozwolić sobie na kupno wszystkiego, co mu się spodoba. Taka Maria Jarema, której prace sprzed ponad pół wieku wyceniane są nawet na 150-200 tys. zł, pozostaje poza górną granicą cenową, jaką wyznaczył sobie poznański biznesmen. Zresztą od kilku lat dobieranie kolejnych płócien do kolekcji zeszło trochę na dalszy plan. A to za sprawą fotografii i to bynajmniej nie dekoracyjnej, lecz kontrowersyjnej. To kolekcja zatytułowana „Uwikłane w płeć”. Jej zalążek to znów rezultat impulsu, choć tym razem nie przy okazji chandry, lecz olśnienia.
— Nasza przygoda z fotografią poświęconą tożsamości kobiet zaczęła się podczas oglądania wystawy fotografii Claude Cahun w londyńskiej Tate Modern w 2008 r. Zobaczyliśmy autoportret autorki z lat 30. XX wieku. Jej twarz umieszczoną wśród masek. W naszym odczuciu ta fotografia stała się rodzajem manifestu — symbolizuje niezgodę na odrzucanie przez społeczeństwo osób odmiennych. Postanowiliśmy stworzyć kolekcję fotografii, która pokazuje różne sposoby obrazowania kobiecości — tłumaczą właściciele kolekcji.
Problemy na golasa
Dziś kolekcja liczy ponad ćwierć tysiąca fotografii z ostatnich 80 lat. Kilka miesięcy temu było o niej głośno, gdy trafiła na publiczny pokaz w łódzkim muzeum. Zobaczyło ją kilka tysięcy osób zachęconych pozytywnymi recenzjami i głośnymi nazwiskami twórców prac. Kozyra, Kosiński, Katarzyna Górna (cykl „Madonny polskie”), Beksiński czy Libera działają jak magnes, choć nawet sam Krzysztof Madelski nie ukrywa, że niektóre prace, np. Alicji Żebrowskiej, są „być może zbyt odważne”.
— Ich celem nie jest wywołanie skandalu, lecz dyskusji na tematy istotne społecznie. Wierzę, że środowiska twórcze wspierają rozwój społeczeństw, zauważając niektóre problemy, zagrożenia na długo przed innymi — mówi prezes Yes.
Ale balansowanie na granicy dobrego smaku to tylko jeden z walorów zbioru Madelskich. Jest w nim też łagodniejsze oblicze, poruszające nie buntem, a zmysłowością. Tu odnajdziemy dzieła klasyków takich jak np. Tadeusz Rolke czy Jerzy Kośnik. Sam kolekcjoner podkreśla przy tym wartość związku dzieła i twórcy. Był czas, gdy w co drugi weekend wyruszał w trasę, by w różnych zakątkach Polski odwiedzać artystów, których prace kolekcjonuje. Nie na darmo mówi się przecież, że jedynie odprysk artystycznej wizji trafia na kliszę czy płótno. Reszta pozostaje w artyście.