Kurs złota osiąga nowe szczyty. Wiele wskazuje na to, że nominalna wartość złota w dolarach będzie wciąż wzrastała. Z pozycji polskiego inwestora warto jednak wykazać się ostrożnością i nie ulegać złotej hossie.
Cena złota od początku dekady wzrosła czterokrotnie, przekraczając wczoraj na rynku kasowym 1053 USD za uncję. Trend wzrostowy w ostatnich miesiącach dodatkowo przyspiesza. Dzieje się tak jednak jedynie z ceną nominalną. Rośnie ona w czasie rynkowej zawieruchy (złoto ostoją kapitału), ale przede wszystkim jest silnie ujemnie skorelowana z wartością dolara. Dla Amerykanów złoto jest więc rewelacyjną formą bezpiecznej lokaty antyinflacyjnej. To także zabezpieczenie przed spadkiem wartości dolara z innych powodów.
Dla zarabiających w złotych wygląda to już inaczej. Kurs złota dotarł do 1000 USD już w I kwartale 2008 r., reagując na zapowiedzi recesji. Było to jednak wówczas "zaledwie" 2,2 tys. zł. Później kurs spadł do 700 USD za uncję, ale zwrot nastąpił po upadku banku Lehman Brothers. Licząc w dolarach, cena złota wzrosła od tego czasu o 39 proc. Tymczasem dla krajowych inwestorów bardziej od analiz rynku złota przydatne było wyczucie rynku walutowego. Szczyt ceny złota w naszej walucie to jednocześnie szczyt słabości złotego z 17 lutego. Tego dnia złoto było dla nas droższe o blisko 120 proc. niż jesienią 2008 r. Cena uncji doszła do 3,8 tys. zł, choć w dolarach wynosiła 968 USD. Kto inwestował w złoto podczas paniki z początku roku i mocno pesymistycznych wizji rozwoju sytuacji gospodarczej, był pod koniec sierpnia blisko 30 proc. na minusie. W międzyczasie perspektywy realnych gospodarek zdecydowanie się polepszyły, co skłaniało do pozbycia się złota i wejścia np. na rynek akcji. WIG skoczył jednak od połowy lutego już o 85 proc. Dlatego warto poświęcić nieco czasu na analizę sytuacji.
W krótkim okresie złoto może drożeć w złotych, choć nie stwarza lepszych perspektyw niż selektywne podejście na rynkach akcyjnym i walutowym. Wzrosty kursu złota od nieco ponad miesiąca trudno przecież uznać za zwiastun odwrotu globalnych inwestorów od innych aktywów i prognozę rychłego tąpnięcia, jak jesienią ubiegłego roku. Dolarowa wartość złota nie zejdzie jednak prędko ze ścieżki kolejnych rekordów. Do tego musimy się przyzwyczaić, bo dolar będzie tracił na wartości. To efekt nie tylko pogłosek o odsunięciu go z tronu głównej waluty rezerwowej świata. Są one żywe już od lat. Bardziej należy obawiać się zapowiedzi zastąpienia dolara koszykiem walut w rozliczeniach na rynku towarowym lub przedłużania polityki zerowych stóp procentowych w USA (w innych krajach będą one rosły, sygnał dała Australia).
Warto jeszcze pamiętać o spekulacji. Na terminowy rynek złota szerokim strumieniem płynie gotówka. Kwitnie także spekulacja wśród producentów złota. Do tej pory w dużym stopniu zabezpieczali się oni przed spadkiem cen wydobywanego metalu. W miarę wzrostu cen ponosili straty lub zarabiali mniej, niż mogli. Teraz tak mocno liczą na długotrwały wzrost cen, że rezygnują z hedgingu. Dodatkowo o zwiększaniu rezerw złota mówi coraz więcej banków centralnych, z chińskim na czele. Złotą bańkę napędza także drukowanie setek miliardów dolarów przez Fed, co napędzi inflację. Według Jima Rogersa, jednego z najbardziej znanych inwestorów, doprowadzi to do wzrostu ceny uncji złota w dziesięć lat do 2 tys. USD.
Spadek kursu dolara wobec złotego o 40-50 proc. w kilka lat wydaje się
realny, bo nasza waluta jest niedowartościowana względem euro (modele siły
nabywczej), a jednocześnie dolar osłabia się względem euro. To ruchy
wyprzedzające przed ewentualną utratą jego globalnej pozycji i wysoką inflacją w
USA. Są one na rękę administracji USA, bo wspierają tamtejszą gospodarkę
(eksport oraz lokalnych producentów, którzy mniej odczuwają presję importu).
Skutkiem może być rzeczywiście wzrost cen złota do 2 tys. USD w kilka lat, jak
zapowiada Jim Rogers. Tylko ile wtedy będzie kosztował dolar? 1,5 zł? Jeśli
tyle, to inwestycja w złoto dla Polaków nie będzie opłacalna.