PB: Czy reforma Władysława Grabskiego, który 100 lat temu w wolnej Polsce wprowadził nową walutę, złotego, była udana?
Michał Dybuła: Wychodząc z koszmaru I wojny światowej Polska była bardzo mocno zniszczona, uboga, z niskim zaufaniem potencjalnych kredytodawców. Do tego doszła hiperinflacja, ucieczka od pieniądza. Pojawiła się więc absolutnie paląca potrzeba wprowadzenia stabilizującej kotwicy, czegoś, co da możliwość funkcjonowania życia gospodarczego. I udało się. Co nie oznacza, że było to takie proste. Przecież rok po wprowadzeniu złotego wybuchła wojna celna z Niemcami. Pojawiła się bardzo duża presja na bilans handlowy Polski, a przy walucie opartej na złocie wywołało to drenaż rezerw, których nasze państwo miało mało.
Zrobimy teraz wielki skok od ubiegłowiecznego roku 24 do 24 obecnego. Czy nasz złoty jest równie udany jak był tamten?
Wydaje się, że tak. To, co działo się z naszą walutą po 1989 r., było jednym z czynników, który zdecydował o tym, że osiągnęliśmy sukces gospodarczy. Wśród wszystkich pokomunistycznych krajów to właśnie w Polsce ożywienie gospodarcze i realna konwergencja postępowały najszybciej. Z kryzysami, jakie trzęsły światową i europejską gospodarką, poradziliśmy sobie najlepiej, a jednym z instrumentów, które bardzo nam w tym pomagały, był wolny kurs walutowy.
Pan jest makroekonomistą, więc zapytam: jak złoty wpływał na naszą gospodarkę?
Jak już wspomniałem, bardzo istotnym elementem jest tu wolny kurs walutowy. Może stanowić dość skuteczne narzędzie, które powoduje, że wahania poziomu cen mogą być łatwiej absorbowane przez gospodarkę niż w sytuacji, gdyby takiego kursu nie było. Gdyby nie złoty, napięcia na rynku pracy byłyby o wiele większe niż to, co obserwowaliśmy w ciągu ostatnich 25-30 lat.
W ciągu zaledwie kilku, kilkunastu ostatnich lat było parę poważnych kryzysów: finansowy, pandemiczny oraz wynikający z wybuchu wojny w Ukrainie. Czy po tych wszystkich doświadczeniach można powiedzieć, że nasza waluta się sprawdza?
Sprawdza się. Najlepiej wskazuje na to analiza struktury bilansu płatniczego. W momencie, kiedy z naszego kraju odpływały inwestycje portfelowe czy finansowe, złoty miał naturalną tendencję do deprecjacji. To z kolei pomagało utrzymać spadek koniunktury w rozsądnych granicach. Pamiętajmy o tym, że zarówno w trakcie pandemii, jak też w tym ostatnim okresie, po wybuchu wojny w Ukrainie, polska gospodarka radziła sobie bardzo dobrze.
Ma pan przed sobą wykres kursu złotego do euro. Prześledźmy go.
Wydaje się, że od 2004 r., czyli od wejścia naszego kraju do Unii Europejskiej, poziomem zaczepienia złotego do euro jest okolica 4,25. Oczywiście w sytuacjach trudniejszych, kiedy następował wzrost deficytu na rachunku bieżącym albo odpływ kapitału, złoty się osłabiał. I vice versa — gdy radziliśmy sobie nieźle, gdy popyt krajowy był silny, gdy pojawiały się napływy na nasz rynek finansowy, złoty się umacniał. I pewnie wokół tych poziomów, czyli 4,25-4,30, powinniśmy w najbliższym okresie pozostawać.
Czy to oznacza, że 4,25-4,30 to powinien być kurs, po którym kiedyś złotego mielibyśmy wymienić na euro?
Jeżeli ten moment byłby dzisiaj, to kurs w okolicach 4,30 byłby właściwym kursem wymiany. Myślę zresztą, że ekonomicznie nasz kraj jest jak najbardziej gotowy do tego, żeby już dziś czy nawet kilka lat temu wejść do strefy euro. Wciąż jest jednak kilka przeszkód.
Jakich?
Trzeba zmienić naszą ustawę zasadniczą, a jak wiadomo, niezbędnej do tego większości w parlamencie — przynajmniej w tej kadencji — nie ma. Większą przeszkodą wydaje się jednak nieprzygotowanie społeczeństwa czy wręcz jego niechęć do zamiany złotego na euro. Przeprowadzane dość regularnie badania wskazują, że za przyjęciem już obecnie wspólnej waluty przez Polskę byłaby tylko nieco ponad jedna trzecia ankietowanych, natomiast połowa czy nawet więcej jest temu przeciwna. Wobec takiego nastawienia społeczeństwa i wyborców przyjęcia euro nie będzie forsować w najbliższym czasie żadna siła polityczna.
Pozwolę sobie tutaj na taką dygresję — otóż kiedy wybuchła pandemia, a potem wojna w Ukrainie, innymi słowy, kiedy pojawiła się powszechna świadomość kryzysu, Polacy wymieniali złote na obce waluty. To bardzo ciekawy paradoks.
Powiedział pan, że nasza gospodarka jest gotowa na wejście do strefy euro. Kiedy powinniśmy to zrobić?
Tak, nasza gospodarka jest dziś o wiele bardziej dojrzała niż w 2004, 2008 czy 2015 roku. Dlatego myślę, że nie ma powodu, abyśmy obawiali się zamiany złotego na euro. Oczywiście nie będzie tak, że wszyscy na tym zyskają. Na pewno zyskałyby firmy, zwłaszcza te, które eksportują — i to zarówno do strefy euro, jak też na cały świat, bo zmienność kursu EUR/USD jest znacznie mniejsza niż PLN/USD. Eksporterzy mogliby znacząco ograniczyć koszty finansowe i zaoszczędzone w ten sposób fundusze przeznaczyć np. na inwestycje.
Będąc w strefie euro moglibyśmy cieszyć się niższymi niż obecnie stopami procentowymi. Być może ceną za to byłaby nieco wyższa inflacja. Wszyscy, którzy inwestują i muszą się zapożyczać, mieliby niejako ułatwione zadanie. Można byłoby spodziewać się dalszego pobudzania wzrostu, zwłaszcza inwestycji. Prawdopodobnie cieszylibyśmy się lepszym ratingiem niż obecnie, co też wpływałoby na premię za ryzyko polskich emitentów. Sektorem gospodarki, który musiałby bardziej dostosować się do nowych warunków, byłaby bankowość. Banki musiałyby zmienić swój model biznesowy.
Rozmawiał Bartłomiej Mayer
Szukaj Pulsu Biznesu do słuchania w Spotify, Apple Podcasts, Podcast Addict lub w Twojej ulubionej aplikacji
tym razem: „Udał nam się złoty”
goście: Michał Dybuła — Bank BNP Paribas, prof. Marcin Piątkowski — Akademia Leona Koźmińskiego, Karol Strzała — Uczelnia Łazarskiego