Rząd powinien przejmować upadające firmy budowlane — oświadczył niedawno Waldemar Pawlak, wicepremier i minister gospodarki. Nic z tego, dajmy bankrutom odejść w pokoju — odparł Jacek Rostowski, minister finansów. W tej sprawie podzielony jest nie tylko rząd, ale też całe społeczeństwo. Z sondażu Grupy IQS dla „PB” wynika jednak, że Kowalski ma miękkie serce i staje raczej po stronie wicepremiera Pawlaka.



Według 60 proc. Polaków, rząd powinien ratować prywatne firmy, którym grozi bankructwo. Przeciwnego zdania jest zaledwie 23 proc. obywateli. Reszta nie ma w tej sprawie zdania.
Według Polaków, w pierwszej kolejności powinniśmy ratować firmy budowlane — uważa tak 85 proc. osób, które w poprzednim pytaniu odpowiedziały twierdząco. Na kolejnych miejscach są firmy z branży medycznej (82 proc.) i spożywczej (77 proc.). Co ciekawe, na szarym końcu jest branża bankowa — ewentualną interwencję rządu w tym sektorze popiera zaledwie 52 proc. omawianej grupy.
Płać i płacz
W sprawie ratowania bankrutów podzieleni są też ekonomiści. Według Aleksandra Łaszka, ekonomisty Forum Obywatelskiego Rozwoju, takie działanie to wyrzucanie pieniędzy w błoto.
- Skoro jakaś firma straciła płynność, to znaczy, że była źle zarządzana i powinna upaść. Sztuczne utrzymywanie przy życiu takiego bankruta nie tylko nie pomaga gospodarce, ale wręcz jej szkodzi. Gdyby taka firma upadła, kapitał, maszyny i ludzie mogliby przepływać do innych, zdrowszych firm - twierdzi Aleksander Łaszek.
Jego zdaniem, wiele osób popiera ratowanie firm tylko dlatego, że nie rozumieją, skąd pochodzą pieniądze na taką interwencję.
- Nie zastanawiają się nad tym, że za taką interwencję zapłacą z własnej kieszeni, czyli z podatków. Pomaganie bankrutom oznacza, że nakładamy wyższe podatki na firmy zdrowe, żeby następnie przekazać te pieniądze firmom chorym - tłumaczy Aleksander Łaszek.
Innego zdania jest Piotr Kuczyński, główny analityk Xeliona. Jego zdaniem, czasami ratowanie firm jest jedynym sensownym wyjściem.
- W idealnym świecie rząd nie powinien interweniować, tylko zostawić wszystko wolnemu rynkowi. Niestety, nie żyjemy w takim świecie. Czasem firma osiągnie status "zbyt dużej, by upaść". Wówczas brak rządowej interwencji może doprowadzić do zapaści w całej gospodarce - mówi Piotr Kuczyński.
Przykładem jest upadły we wrześniu 2008 r. bank Lehman Brothers w USA. Rząd dotąd ratował wszystkie chwiejące się instytucje finansowe, ale kiedy Lehman poprosił o pomoc - administracja George'a Busha powiedziała: basta. Szok na rynkach był tak duży, że światowa gospodarka cały czas przeżywa jego skutki.
Banki jak domino
Po tej nauczce kraje rozwinięte nie pozwoliły zbankrutować żadnej większej instytucji finansowej. Tzw. bailouty (dosłownie: wykupy za kaucją), czyli programy pomocowe, uruchomione były już nie tylko w USA, ale też m.in. w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Irlandii, Hiszpanii czy Belgii.
- Czasem nie ma wyboru. Ważne jednak, by po przejęciu kontroli nad upadającym gigantem rozbić go na mniejsze firmy. Tymczasem przejmowane w pierwszej fali kryzysu banki wyszły z niej jeszcze potężniejsze - mówi Piotr Kuczyński.
Według ekonomistów, zaskakujące jest to, że Polacy chcą ratować głównie firmy budowlane, medyczne czy spożywcze, a niechętnie podchodzą do pomagania bankom. Tymczasem na świecie właśnie banki otoczone są specjalną ochroną rządu.
- Banki to najbardziej wrażliwa tkanka systemu gospodarczego, dlatego jest to jedyna branża, którą powinno się w ostateczności wspierać. Jeśli bowiem pada fabryka samochodów, cała konkurencja się cieszy, bo wie, że jej przychody będą rosły. Jeśli jednak upada jeden bank, inne też zaczynają się chwiać, bo ustawiają się pod nimi klienci, chcący wycofać swoje depozyty. To grozi paraliżem całego systemu bankowego, a to oznacza odcięcie firm od kapitału i poważny kryzys w całej gospodarce - twierdzi Aleksander Łaszek.