Amerykanie nie zawsze rozumieją polskich kinomanów
Według Sławomira Salamona, światowy biznes filmowy został opanowany przez kinematografię amerykańską. Amerykanie dzielą i rządzą tym rynkiem. W Polsce jednak, przynajmniej od czasów ekranizacji „Ogniem i mieczem” o sukcesie i wysokiej frekwencji w kinach decydują narodowe superprodukcje.
„Puls Biznesu”: Na jakim filmie był Pan ostatnio w kinie?
Sławomir Salamon: Pan sprawdza, czy chodzę do kina?
„PB”: Powiedzmy, że tak.
S.S.: Oglądałem „Tomb Raidera”.
„PB”: W polskich kinach jeszcze go nie ma. Jak Pan sądzi, odniesie u nas sukces kasowy?
S.S.: Nie mogę się na ten temat wypowiadać, bo ten film rozprowadza w Polsce nasza konkurencja.
„PB”: To podgląda Pan konkurencję?
S.S.: Oczywiście.
„PB”: Chodzi Pan w tym celu na jakieś specjalne projekcje?
S.S.: Nie. Akurat ten film oglądałem na pokazie w Amsterdamie.
„PB”: A z polskich filmów, co Pan ostatnio oglądał?
S.S.: „Belissimę”. To jest debiut reżyserski, zrealizowany w ramach programu Debiuty 2000, finansowanego przez Telewizję Polską.
„PB”: No właśnie, jak to jest z tym finansowaniem polskiej kinematografii?
S.S.: Ostatnio słabo.
„PB”: Dlaczego?
S.S.: W Polsce jest kilka głównych źródeł finansowania produkcji filmowej. Należą do nich: Komitet Kinemtografii i przede wszystkim telewizje, które w tym roku znacznie ograniczyły wydatki na produkcję. W ten sposób na rynku filmowym znalazło się mniej pieniędzy.
„PB”: Na jakim etapie produkcji Syrena inwestuje w polski film?
S.S.: Wszyscy by chcieli wchodzić z pieniędzmi dopiero po obejrzeniu filmu. Ale ponieważ jest spora konkurencja i inni dystrybutorzy inwestują już na etapie produkcji, my również wtedy to robimy. Czasami w ciągu jednego dnia musimy podjąć decyzję: wchodzimy, czy nie?
„PB”: W polskie filmy inwestujecie, a w amerykańskie?
S.S.: To trochę inaczej wygląda wewnątrz niż na zewnątrz. My nie możemy inwestować w filmy amerykańskie.
„PB”: Dlaczego?
S.S.: Za dużo tłumaczenia. Łatwiej zadawać pytania, trudniej na nie odpowiadać. Biznes filmowy jest bardzo uzależniony od Amerykanów. Generalnie jest to biznes opanowany w 90 proc. przez kinematografię amerykańską.
„PB”: W Polsce, czy w ogóle na świecie?
S.S.: Na świecie. W Polsce na szczęście nie tak bardzo. No, ale tak czy inaczej, to jest biznes, w którym Amerykanie dominują. Oni decydują o tym, jak ten biznes wygląda. Istnieją duże studia filmowe, tzw. majors, które dzielą między siebie wszystkie największe i najbardziej kasowe produkcje pojawiające się na horyzoncie. Jeżeli pojawia się projekt, który rokuje nadzieje, to po prostu inwestują w niego pieniądze.
„PB”: Ale wy, zdaje się, macie podpisane stałe umowy z nimi?
S.S.: Tak, np. ze studiami Buena Vista czy Fox. W momencie kiedy one wywalczą sobie prawa na cały świat, to wtedy taki film w Polsce trafia do nas i my jesteśmy jego dystrybutorem.
„PB”: Często zdarza się, że film, który odniósł sukces w Stanach okazuje się u nas klapą?
S.S.: Tak.
„PB”: Jak często?
S.S.: Nie chciałbym tutaj wymieniać tytułów dystrybuowanych przez konkurencję. Natomiast z naszych filmów... powiedzmy, że „Erin Brockovich” była dużym sukcesem w USA, a u nas szła tak sobie. Z różnych przyczyn.
„PB”: Jakich?
S.S.: Są filmy, które się nie przekładają na polski rynek. Nie pasują do naszej mentalności, rzeczywistości...
„PB”: Czyli dobra amerykańska promocja nie wystarczy?
S.S.: Jasne, że nie. Wiadomo, że są filmy, które Amerykanie bardzo kochają, np. filmy sądownicze, których akcja rozgrywa się na sali sądowej. W Polsce nikogo nie interesują w kinach rozprawy sądowe, wyroki itp. Myślę, oczywiście, o młodych ludziach, bo jednak oni głównie odwiedzają kina.
„PB”: Właśnie, jak jest z widzami w polskich kinach. W 1999 r. było ich 27 mln, ale w 2000 już tylko 18,5 mln, a teraz?
S.S.: Teraz jest trochę lepiej dlatego, że są dobre produkcje polskie. Myślę o „Przedwiośniu” i „W pustyni i w puszczy”. W naszym kraju istnieje stała grupa młodych ludzi odwiedzających kina. Trudno jest ją dokładnie oszacować, ale można powiedzieć, że ta grupa to kilka milionów. Ci ludzie tworzą podstawę wyników rocznych. Natomiast, żeby wyjść poza tych 20 mln regularnych wejść do kina, trzeba mieć produkt, który przyciągnie osoby nie chodzące regularnie do kina. To są właśnie tytuły, o których już wspomniałem wcześniej.
„PB”: Jakie filmy łatwiej promować, polskie czy amerykańskie?
S.S.: Nie sądzę, żeby to w ten sposób należało rozpatrywać.
„PB”: Ale jakieś różnice przecież istnieją.
S.S.: Oczywiście. W przypadku polskich produkcji aktorzy i reżyser są na miejscu. Rzadko się zdarza, żeby tacy twórcy przyjeżdżali do nas ze Stanów. Ale w obu przypadkach trzeba wykonać bardzo dużo pracy. Oczywiście przyjemniej pracuje się z filmem polskim, dlatego że pozostają znajomości, jakieś przyjaźnie, kontakty.
„PB”: Kto decyduje o kształcie promocji? Producent?
S.S.: Tutaj przełomem był film „Ogniem i mieczem”. Chyba wszyscy to zauważyli. Przed jego powstaniem większość polskch producentów zarabiało na samej produkcji filmu. Dlatego szukali dystrybutora, gdy film już był gotowy i dopiero wtedy rozpoczynała się promocja. Tymczasem „Ogniem i mieczem” jak na polskie warunki było ogromnym przedsięwzięciem, dlatego zaczęto je promować już na etapie zdobywania pieniędzy na produkcję. Ten film był na rynku przełomem. Wszyscy zdali sobie sprawę, że dzięki promocji przed i w trakcie produkcji filmu tytuł mocno się rozkręcił i zdobył sobie bardzo dużą popularność. Po tym filmie w zasadzie wszystkie duże produkcje filmowe promują się u nas w ten sposób. W tej chwili nie jest już możliwy powrót do poprzedniego modelu. Dzisiaj już chyba każdy producent w tym kraju wie, kiedy rozpocząć promocję. Na pewno wiedzą ci, którzy głównych dochodów oczekują ze sprzedaży filmu, a nie jego produkcji.
„PB”: A co się dzieje w Polsce z multipleksami? Czy nie jest ich przypadkiem za dużo?
S.S.: Dla mnie — dystrybutora, kin nigdy nie będzie za dużo. Im jest ich więcej, tym lepiej, bo mam gdzie grać swoje filmy. Dlatego nigdy nie powiem, że kin jest za dużo. Zawsze będę mówił, że jest ich za mało. Oczywiście, jak w każdym biznesie, tak i w przypadku kin ważne są strony: winien i ma. Inaczej mówiąc: wpływy i koszty. Tutaj rodzi się pytanie, czy wpływy, które te sieci multipleksów są w stanie wygenerować, pokrywają koszty ich utrzymania. Należałoby pójść do tych kiniarzy i zapytać o to. Ja nie jestem specjalistą od multipleksów, ale wydaje mi się, że najlepiej wyjdą ci, którzy kupili ziemię położoną w dobrych punktach i od początku do końca zbudowali własne obiekty. Takie postępowanie wymaga więcej kapitału od standardowej współpracy z deweloperem, czyli dzierżawy i płacenia czynszów. Ale długoterminowo ta strategia jest lepsza, bo tutaj zawsze można tak obniżyć koszty bieżące, żeby zapewnić sobie minimum egzystencji i przetrwać.
„PB”: Podobno gra Pan na giełdzie?
S.S.: Tak.
„PB”: Można porównać inwestycje giełdowe do dystrybucji filmów?
S.S.: Na pewno łatwiej jest zarobić na dystrybucji filmów. Jest mniej niewiadomych. Można więcej rzeczy przewidzieć i dzięki temu popełnić mniej błędów. Na giełdzie trzeba by być naprawdę wielkim graczem i mieć ogromne pieniądze, żeby próbować na nią wpływać. Przy mniejszych kwotach trudno to robić. Można jedynie oceniać spółki na podstawie ich wyników i inwestować w nie. Ale nie ma gwarancji, że te wyniki i zestawienia są rzetelne. Wie Pan, ja działam w branży finansowej i wiem, że różne zestawienia różnie się robi. Często jest tak, że ci ludzie, którzy zarządzają spółkami giełdowymi, mają troszeczkę inne interesy od tych, którzy inwestują w ich spółki. Ja tego oczywiście nie wiem. Ale bardzo trudno stwierdzić, która firma tak naprawdę dobrze działa, a która tylko pokazuje dobre wyniki.
„PB”: Jak to?
S.S.: No tak. Wie Pan, nagle się okazuje, że prezes działał nie w interesie spółki, tylko swoim własnym. Takie doniesienia są u nas na porządku dziennym. Tutaj jest bardzo dużo zmiennych, dlatego ciężko jest coś konkretnego przewidzieć. Oczywiście każdy z inwestorów ma własne sposoby obserwacji. Jeżeli na przykład zarząd mocno inwestuje swoje prywatne pieniądze w akcje swojej spółki, to oznacza, że bardzo wierzy, że one pójdą do góry. A to z kolei oznacza, że warto w nie inwestować.
„PB”: Czy takiego ryzyka nie ma w dystrybucji filmów?
S.S.: Nie. Za każdym razem widzę film, zanim trafi na ekrany i oceniam jego potencjał. Znam realia kina, wiem, co ludzie lubią oglądać, rozumiem polską widownię, znam filmy konkurencji. To wszystko sprawia, że dość dokładnie można oszacować przełożenie filmu na rynek. Tutaj jest dużo mniej zmiennych.
„PB”: Syrena ma podpisane umowy z największymi amerykańskimi wytwórniami, zatem można powiedzieć, że kupujecie pewniaki. A w jakie akcje inwestuje Pan na giełdzie?
S.S.: Proszę pana...
„PB”: Też w największe, sprawdzone firmy?
S.S.: Nie. Ja bardzo wierzę w analizę fundamentalną.
„PB”: Czyli?
S.S.: Patrzę, jak firma działa z roku na rok. Obserwuję, czy wykazuje zyski czy nie, jaka jest jej kapitalizacja itp. Oczywiście bardzo trudno jest oceniać molocha, dlatego ja stawiam raczej na mniejsze firmy.
„PB”: Poda Pan jakieś przykłady?
S.S.: No, nie wiem, czy powinienem mówić. Bardzo mi się podobały ruchy prezesa Kostrzewy z BRE Banku, który ma teraz trochę słabszy okres. No, a poza tym to Stalprodukt i Stalprofil wydają mi się dobrze zarządzanymi spółkami.
„PB”: Wróćmy do filmów. Jak jest podzielony krajowy rynek dystrybucji?
S.S.: Mogę mówić tylko o roku 2000, ponieważ on jest już podsumowany. Otóż na rynku pojawiła się pewna dziwna tendencja — zapanowało na nim rozdrobnienie. To jest trochę paradoksalne, bo sytuacja powinna zmierzać w zupełnie odwrotnym kierunku. Nie tak dawno powstało kilku mniejszych niezależnych dystrybutorów, którzy próbują swoich sił w rozprowadzaniu filmów na ekrany polskich kin. Jest to dość dziwna tendencja, bo teoretycznie takie małe firmy powinny odpadać, a na rynku powinny pozostać najsilniejsi.
„PB”: Czym to jest spowodowane?
S.S.: Moim zdaniem, jest to związane właśnie z tym, że w Polsce mamy po prostu więcej ekranów kinowych. Dystrybutorom jest zatem łatwiej funkcjonować. Można mieć 10 kopii komercyjnego filmu, wejść z nim do multipleksu i jakieś pieniądze zarobić.
„PB”: Jak Pan myśli, co się w przyszłości stanie z małymi, niezależnymi dystrybutorami, takimi jak Gutek Film?
S.S.: Nie wiem, nie jestem wróżbitą. Mogę jedynie powiedzieć, co się z nimi stało w Stanach Zjednoczonych. W Nowym Jorku było bardzo dużo kin studyjnych, opierających się na własnej widowni. Niestety wszystkie po prostu splajtowały. Okazało się, że multipleksy wyparły wszystkie tzw. kina artystyczne. Ale to jest Ameryka i ten biznes trochę inaczej tam wygląda.
„PB”: No tak. Ale z kolei Roman Gutek posługuje się często przykładem Londynu, gdzie tego typu kina spokojnie sobie funkcjonują?
S.S.: Właśnie, i o tym chciałem powiedzieć. Tak samo jest w Niemczech. Ale w tych krajach tego typu kina są dotowane. Po prostu jest tam dużo pieniędzy celowych, które wspierają różnego typu przedsięwzięcia kulturalne. W Polsce tego nie ma i trzeba być bardzo przebojowym, żeby w ogóle zdobyć takie pieniądze. Tak poważnie, myślę, że jeżeli Roman Gutek będzie nadal kupował taki repertuar niezależny, jak do tej pory, to przetrwa na nim. Ja mu życzę wszystkiego najlepszego.
„PB”: Czy można mówić o kryzysie w polskich kinach?
S.S.: Rzeczywiście sytuacja jest dość trudna. Trzeba się nieźle nabiegać, żeby zarobić. Ale tak jest wszędzie. Jednak ogólnie rzecz biorąc jest lepiej.
„PB”: To znaczy?
S.S.: To trochę tak, jak z rolnictwem. Jak lepiej przyświeci słońce, to wszystko od razu lepiej rośnie. Jak mamy lepszy produkt, w sensie bardziej komercyjny, to lepiej zarabiamy. Jak się okazało, że mamy „Przedwiośnie”, „W pustyni i w puszczy”, „Dzienniki Bridget Jones” i „Pearl Harbor”, to i frekwencja w kinach wzrosła.
„PB”: Tak wyglądają dzisiejsze słońca naszego kina?
S.S.: Tak. Wbrew pozorom mamy dobry rok. Chociaż coraz bardziej daje się zauważyć pewien niezbyt korzystny dla kina trend. Młodzi ludzie chętniej wydają dzisiaj pieniądze na kluby techno, telefony komórkowe i komputery. Ale mimo to, że seanse kinowe przesuwają się na coraz bardziej odległe miejsce w kolejce do budżetów rozrywkowych młodzieży, jestem optymistą. Wierzę w kino.