Autostradą donikąd bez koncesji i pieniędzy

Kazimierz Krupa
opublikowano: 2002-04-24 00:00

Jak się okazuje, każda epoka ma swoje znamiona, symbole. Nie wracajmy już do starych dziejów, epoki kamienia łupanego czy nawet wieku pary czy elektryczności. Pozostańmy przy czasach zdecydowanie nam bliższych. Jak powszechnie wiadomo, socjalizm miał w Polsce dwa symbole: sznurek do snopowiązałek i papier toaletowy, a konkretnie brak — sznurka do snopowiązałek (przed żniwami) i papieru toaletowego (zawsze). Przez grubo ponad dekadę od transformacji politycznej i gospodarczej, w pocie czoła, wypracowaliśmy sobie nowy, na miarę czasów, symbol: autostrady. A raczej — co oczywiste — ich brak.

Za to programów budowy autostrad i dróg ekspresowych w Polsce mamy bez liku. Co kilka lat nowy, a przynajmniej po face liftingu. Obecnie toczy się dyskusja nad najnowszą mutacją i w jej ramach miało miejsce seminarium, zorganizowane przez „Nowe Życie Gospodarcze”, które miało podtytuł: bilans otwarcia. Obrady otworzył wicepremier i minister Marek Pol, główny reżyser proponowanych rozwiązań, i mówił długo i kwieciście, zamiast powiedzieć wprost: bilans otwarcia wygląda tak, że autostrad nie ma. A czy będą? To przyszłość pokaże. To zresztą nie jedyna niekonsekwencja pana premiera, bo jak sam dostrzegł i sformułował: Polacy mają dość mówienia o autostradach — Polacy chcą po autostradach jeździć, polscy projektanci — projektować, polskie firmy — budować. To po co gadać?

Tymczasem obchodzimy rocznice. Na przykład 6-lecie niewybudowania autostrady A-1, bo właśnie tyle upłynęło od wynegocjowania umowy koncesyjnej na ten odcinek z Gdańska do Torunia. Zresztą rocznic niewybudowania czegoś, a już szczególnie autostrad, możemy sobie wyznaczyć bez liku. I to właśnie ma się zmienić. Ministerstwo Infrastruktury chce do końca 2005 roku, czyli mniej więcej do końca kadencji tego parlamentu, wybudować ponad 500 km autostrad, co pozwoli nam umocnić się na przedostatniej pozycji w Europie, przed Rumunią.

Jako że przez ostatnie 4 lata udało nam się wybudować niespełna 150 km autostrad, w budowie znajduje się 21 km, pieniędzy w budżecie nie ma praktycznie na nic, na realizację ambitnego planu ministerstwa potrzeba około 10 mld euro, czyli — według dzisiejszych kursów — 36 mld złotych i zmieniają się zasady systemu finansowania budowy autostrad (bo „zawiódł kapitał, który aż takiego ryzyka nie chciał zaakceptować) — urzędowy optymizm wicepremiera Pola i jego zastępcy, Wojciecha Jańczyka, wydaje się mocno przesadzony. Tym bardziej że podczas prezentacji najczęściej padającymi słowami były określenia: musi, musimy, powinien, powinniśmy, za to o źródłach finansowania — skromnie.

Tradycyjnie środki będą pochodziły z:

- akcyzy na paliwa (w części)

- opłat od koncesjonariuszy, chociaż będzie ich mniej, bo z części koncesji się rezygnuje

- dotacji budżetowych.

Na ile kilometrów autostrad to wystarczy? — nikt nie chciał się podjąć szacunku, ale ja sądzę, że z tych pieniędzy nie udałoby się wybudować ani kilometra nowej autostrady. Dobrze, gdyby wystarczyło na niezbędne remonty.

Mniej tradycyjne to:

- opłaty za winiety

- wpływy z akcji i udziałów Skarbu Państwa wniesionych do specjalnego funduszu

- wpływy ze sprzedaży akcji wniesionych przez Skarb Państwa

- instrumenty dłużne

- pożyczki z Banku Światowego, Europejskiego Banku Inwestycyjnego bezpośrednio dla funduszu lub przez spółkę specjalnego przeznaczenia (SPU) z poręczeniem Skarbu Państwa

- kredyty z EBOR.

Generalnie na zbyt wiele nowych środków z tych źródeł liczyć nie sposób. Wpływy z winiet to — według szacunków — około 2 mld zł, i jest to najzwyklejszy nowy podatek, akcje Skarbu Państwa to takie same pieniądze jak dotacja, a kredyty — trzeba spłacić. Tak więc kapitał zawiódł, „krwiożerczy kapitalista” nie zdołał zastąpić państwa, które musi, i wymusi, pieniądze z nas jako użytkowników, ale czy również rozpoczęcie i efektywność budów?