W maju tego roku Sąd Najwyższy (SN) w siedmioosobowym składzie wydał ważną uchwalę w kontekście sporów frankowych. Po pierwsze orzekł, że roszenia banków i klientów w przypadku nieważności umowy kredytowej powinny być rozliczane zgodnie z tzw. teorią dwóch kondykcji, czyli klient domaga się zwrotu zapłaconych rat kredytu, a bank żąda zwrotu wypłaconego przed laty kapitału. Po drugie stwierdził, że do czasu definitywnego upadku umowy nie biegnie termin przedawnienia roszczeń. O bezskuteczności umowy można natomiast mówić wtedy, gdy kredytobiorca - należycie poinformowany o skutkach nieważności klauzul abuzywnych - zgodzi się na unieważnienie całej umowy kredytowej.

Po ogłoszeniu wyroku i ustnym uzasadnieniu banki odetchnęły z ulgą. Czarny scenariusz był taki, że sąd ustali bieg terminu przedawnienia na moment wypłaty kredytu. Ponieważ ustawowo roszczenia z tytuły kredytu przedawniają się po trzech latach, a sporne hipoteki frankowe klienci zaciągali przeszło 10 lat temu, istniało ryzyko, że banki o pieniądzach będą musiały zapomnieć.
Bankowi prawnicy interpretowali majową uchwałę w ten sposób, że bieg terminu przedawnienia liczy się co najmniej od momentu rozpoczęcia sprawy sądowej przez frankowicza, a nawet od chwili wyroku unieważniającego umowę. W każdym razie spór musi być już w sądzie.
Czy klient uruchamia stoper z przedawnieniem
Poczucie ulgi w dużym stopniu wyparowało w sierpniu - po ogłoszeniu pisemnego uzasadnienia.
- Wcześniej moment, od którego zaczyna biec licznik przedawnienia, można było ustalić obiektywnie i było to jasne dla obydwu stron. Uzasadnienie majowej uchwały budzi natomiast szereg wątpliwości interpretacyjnych. Można by wręcz przyjąć, że sam konsument może określić początek terminu – mówi prawnik jednego z banków (wszystkie wypowiedzi są anonimowe ze względu na wyraźne życzenie naszych rozmówców).
SN orzekł, że termin biegnie od momentu, gdy rzetelnie poinformowany o skutkach kredytobiorca wie, że umowa jest nieważna. Jak określić ten moment, jak zmierzyć, kiedy frankowicz uzyskał pełną wiedzę na temat skutków unieważnienia i kto miałby weryfikować stan świadomości kredytobiorcy? Zdrowy rozsądek podpowiada, że właściwym miejscem jest sąd i że dopiero wtedy, gdy poinformuje on o tym konsumenta oraz zażąda oświadczenia, co dalej z umową, można liczyć termin przedawnienia. Bankowi prawnicy wiedzą jednak, że sprawy frankowe często kierują się swoją logiką i dlatego nie wykluczają żadnego scenariusza.
- Można sobie wyobrazić, że klient złoży reklamację, w której zawrze oświadczenie, że jego umowa kredytowa jest nieważna. Odczeka trzy lata, wystąpi z pozwem i powie nam, że nasze roszczenie się przedawniło – mówi prawnik.
To jednak sąd włącza zegar
To skrajny scenariusz, który bankowcy uważają za mało prawdopodobny. Wychodzą raczej z założenia, że klient musi wystąpić z pozwem, żeby o przedawnieniu w ogóle mówić. Pytanie jest jednak takie, czy już samo złożenie papierów w sądzie wystarczy, żeby dla banku zegar zaczął tykać.
- Praktyka sądowa jeszcze się nie ustaliła. Nasze stanowisko jest takie, że termin biegnie od momentu, gdy sąd poinformuje pozywającego o skutkach unieważnienia umowy – mówi prawnik z kancelarii reprezentującej kilka banków w sporach z frankowiczami.
Nie jest to bezpodstawne założenie. Obecnie w zdecydowanej większości przypadków, gdy sąd uznaje, że zachodzą przesłanki do stwierdzenia bezskuteczności umowy z tytułu abuzywności, informuje frankowicza, że po jej unieważnieniu bank może wystąpić o zwrot kapitału i wynagrodzenie z tytułu korzystania z bankowych pieniędzy. Zastrzega przy tym, że nie ma jeszcze prawnej jasności, czy to wynagrodzenie mu się należy.
- Dmuchamy na zimne. Monitorujemy wszystkie pozwy złożone przed 2018 r., gdyż w ich przypadku pojawia się ryzyko przedawnienia – mówi prawnik innego banku.
Może się ono zmaterializować jeszcze w tym roku i dotyczyć całkiem pokaźnej liczby spraw wszczętych trzy lata temu - co najmniej kilku tysięcy. Jeśli banki nie chcą pożegnać się z możliwością dochodzenia roszczeń, muszą działać, czyli pozywać frankowiczów, którzy wystąpili przeciwko nim z pozwem.
Pozew na wszelki wypadek
Gdy za franki biorą się prawnicy, sytuacja robi się skomplikowana. Otóż bank sprawdza, które pozwy frankowiczów zostały złożone blisko trzy lata temu. W przypadku postępowań zakończonych prawomocnym wyrokiem – których na razie jest niewiele - sprawa jest dość prosta: można pozwać byłego kredytobiorcę o zwrot kapitału. Na razie takich pozwów jest jeszcze mało.
Gorzej jest, gdy sądowy spór z klientem jest jeszcze w toku. Teoretycznie zwycięstwo frankowicza nie jest pewne (tak rozstrzyga większość sądów, ale nie wszystkie). Jeśli jednak koniec końców umowa zostanie uznana za bezskuteczną, a bank odpowiednio wcześnie nie pozwie klienta, ryzykuje, że roszczenie się przedawni.
- Nie ma jeszcze linii orzecznictwa w sprawach o przedawnienie. Dlatego, biorąc pod uwagę interesy banku i innych podmiotów, jak akcjonariusze czy deponenci, jesteśmy zobligowani do podejmowania działań zapobiegających poniesieniu jeszcze większej straty na kredytach walutowych – mówi prawnik.
Dwie metody przerywania biegu przedawnienia
Bankowcy nie są jednomyślni co do tego, jak najlepiej zapobiegać przedawnieniu roszczeń wobec frankowiczów. Rozpatrywane są dwie opcje: pozew przeciw klientowi lub zawezwanie do próby ugodowego rozwiązania sporu.
- Z instytucją zawezwania do ugody jest jednak pewien problem. Otóż - zgodnie ze stanowiskiem Sądu Najwyższego - jeśli propozycja ugody jest działaniem pozornym, nie przerywa ona biegu przedawnienia. Banki musiałyby więc podjąć realną próbę zawarcia porozumienia – wyjaśnia prawnik, który uważa, że skonstruowanie takiej ugody nie byłoby trudne.
Paradoks polega na tym, że bank występuje z ugodą, bo obawia się unieważnienia umowy, przy czym... fundamentalnie nie zgadza się z praktyką sądową prowadzącą do unieważniania umów. Bankowcy nadal są zdania, że nie wypełnia ona celu wskazanego w unijnej dyrektywie - przywrócenia równowagi stron umowy.
Obawy o wizerunek i czarny PR
Zamiast więc działać wbrew sobie - dodatkowo ryzykując zarzut, że podjęło się działania dla pozoru - można przerwać bieg przedawnienia, występując z pozwem przeciw klientowi.
Pomysł z wykorzystaniem instytucji ugody wziął się stąd, że bankowcy - nauczeni doświadczeniem - obawiają się negatywnego PR, jeśli fala pozwów zaleje sądy. Łatwo przewidzieć, że środowisko frankowiczów będzie przedstawiać banki jako stronę agresywną - żądającą pieniędzy od poszkodowanych klientów. Obawy są uzasadnione. Niedawno w poczytnym serwisie internetowym ukazał się artykuł wzywający prokuraturę do zajęcia się kwestią bezpodstawnych żądań banków wobec frankowiczów.
Przymus składania pozwów
Większość banków jest jednak zdystansowana wobec ścieżki ugodowej ze względu na wątpliwości prawne. A co z dbaniem o wizerunek? Na taki luksus banki po prostu nie mogą sobie pozwolić.
- Otoczenie prawne jest takie, że zostaliśmy przymuszeni do występowania z pozwami. Musimy starać się zabezpieczyć przynajmniej kapitał, jaki został pożyczony klientowi. Bank ma prawo wystąpić z roszczeniem wobec konsumenta. Mówi o tym majowe orzeczenie SN, wskazują na to również wyroki sądów powszechnych – wyjaśnia prawnik.
Gdyby banki zrezygnowały z roszczeń i dopuściły do ich przedawnienia, zmaterializowałby się najczarniejszy dla nich scenariusz: musiałyby zaksięgować pełną stratę z tytułu kredytów walutowych. Frankowicze natomiast dostaliby mieszkania za darmo i mogliby śmiać się w twarz „naiwniakom” pokornie spłacającym hipoteki w złotych.
Czy bankom należy się wynagrodzenie za kapitał
Co do tego, że banki mają prawo żądać zwrotu kapitału, nie ma wątpliwości. Niejasne jest natomiast, czy mogą się też domagać wynagrodzenia za to, że frankowicz korzystał z pożyczonych pieniędzy. Wątpliwości miała rozwiać Izba Cywilna SN, a potem skład siedmioosobowy. Żadne uchwały jednak nie zapadły.
Na usłanym prawnymi minami polu sporów frankowych pojawia się kolejna: jak obliczyć koszt korzystania z kapitału i czy w ogóle można to zrobić. Składając pozew o zwrot pożyczonych pienędzy, bank musi jednak przeprowadzić taki rachunek.
- Staramy się liczyć wynagrodzenie od kapitału, który faktycznie był w dyspozycji klienta, czyli pomniejszamy podstawę o spłacane raty. Na koniec dnia jest on w lepszej sytuacji niż kredytobiorca zlotowy– mówi prawnik.
Sprawa jest nader delikatna, ponieważ UOKiK i Rzecznik Finansowy uważnie patrzą bankom na ręce. Rzecznik wszczął postępowanie przeciw Raiffeisenowi, gdy ten pozwał frankowiczów o zwrot kapitału z solidną nawiązką.
- Z całym szacunkiem dla urzędów: to sądy będą rozstrzygały, czy wynagrodzenie się należy, czy nie. Są zapytania do SN i TSUE. Prędzej czy później będziemy mieli jasność w tej sprawie – mówi prawnik jednego z banków.
Banki stanęły przed koniecznością obrony swoich praw i występowania z roszczeniami wobec klientów. Jest to konsekwencja majowej uchwały siedmioosobowego składu Sądu Najwyższego, która niestety jest częściowo wyrazem przyjęcia nieżyciowego kierunku myślenia. SN przyjął bowiem akademicką teorię dwóch kondykcji do rozliczania wzajemnych roszczeń, co jest kłopotliwe dla sądów powszechnych, gdyż oznacza dublowanie pozwów.
Po drugie uchwała wprowadza niejasny sposób liczenia biegu trzyletniego terminu przedawnienia, więc klientów, którzy wsytąpili z pozwem blisko trzy lata temu, bank musi pozwać o zwrot kapitału.
Składając pozew czy wezwanie do zwrotu kapitału, banki muszą również uwzględnić kwestię kosztu pieniądza w czasie, czyli wynagrodzenia za pożyczony kapitał. O takim prawie wyraźnie mówią KNF i NBP w swoich stanowiskach do Sądu Najwyższego. Rozumiem, że prezes UOKiK i Rzecznik Finansowy mogą mieć na ten temat inne zdanie, jednak - w naszej ocenie - żaden urząd nie może odmawiać bankowi prawa do sądu.