Boję się gorących serc i krótkiej pamięci

Tomasz SiemieniecTomasz Siemieniec
opublikowano: 2015-01-21 00:00

O tym, dlaczego z obniżkami stóp procentowych nie należy się spieszyć i jak można pomóc zadłużonym we franku, nie obciążając podatników, mówi Marek Belka, prezes NBP

„Puls Biznesu”: Czy jest pan zaniepokojony tym, co zrobił SNB i jak zachowuje się kurs franka szwajcarskiego?

Marek Belka: Trudno nie być zaniepokojonym w takich okolicznościach. To stawia w trudnej sytuacji nieszczęśników, którzy wzięli kredyty denominowane we franku, i jednocześnie komplikuje życie bankom.

Marek Belka
Marek Belka
Marek Wiśniewski

Czy władze mają jakieś instrumenty wsparcia dla kredytobiorców i czy w ogóle powinny w takiej sytuacji pomagać?

Kluczowe jest pytanie, czy powinny pomagać. Są różne płaszczyzny odpowiedzi na to pytanie. Przede wszystkim ekonomiczna — czyli koszty ewentualnej pomocy i sposoby jej udzielenia. Jest to też problem polityczny, który dotyczy kilkuset tysięcy potencjalnych wyborców, i wreszcie — dylemat moralny. Najpierw jednak musimy zobaczyć, na jakim poziomie ustabilizuje się kurs franka. Nie musi przecież pozostać tak wysoki. Bardzo obawiam się festiwalu gorących serc i krótkiej pamięci polityków. Oczywiście potrzebna jest dyskusja z bankami i takie rozmowy już się toczą. Na co dzień rozmawiamy z instytucjami, które są najbardziej zaangażowane w kredyty denominowane we franku. Trzeba dowiedzieć się, jak oceniają sytuację i co proponują. Podkreślam, że zawsze będę przeciwny temu, aby kosztem podatników ulżyć kredytobiorcom. Jest jednak wiele możliwości, aby tę sytuację złagodzić w przejściowej i najbardziej drastycznej fazie, bez obciążania podatników. Mamy różne propozycje i postulaty pod adresem banków, ale trudno o nich mówić publicznie, zanim zostaną przedstawione sektorowi. Mam tylko nadzieję, że banki rozumieją, jak trudny jest to moment dla nich i ich klientów, i wezmą pod uwagę choćby bezprecedensowy, ujemny poziom stóp procentowych i LIBOR w Szwajcarii.

Jak bank centralny może pomóc bankom komercyjnym?

Jeśli zachodzi potrzeba dostarczenia płynności złotowej czy walutowej, jesteśmy do dyspozycji. Banki o tym wiedzą, ale na szczęście tego nie potrzebują. Z punktu widzenia makroekonomicznego, gdyby 10 proc. z 565 tys. kredytobiorców miało problem, byłoby to dużo. Obecnie jednak te kredyty są w większości dobrze obsługiwane, tylko mniej niż 3 proc. kredytobiorców miało problem z ich spłatą. Nie są to znaczące sumy z punktu widzenia gospodarki czy prezesa NBP, choć dla niektórych rodzin sytuacja może być dramatyczna.

Co jeszcze może NBP?

Przyglądamy się uważnie sytuacji, analizujemy i wykonujemy symulacje. Możemy przeprowadzić rozważania teoretyczne, np. że osłabienie kursu złotego wobec franka dla banków zaangażowanych w kredyty walutowe będzie musiało oznaczać zaangażowanie większej płynności złotowej przy zabezpieczaniu pozycji we franku. Być może więc banki będą musiały upłynnić część obligacji rządowych. Są również inne instytucje, które mogą zapobiec nadmiernej koncentracji w czasie takiej zmienności na rynku długu, np. BGK. Gdyby było to potrzebne, BGK może złagodzić skutki tej sytuacji.

A co z kursem złotego do euro? W okresie Bożego Narodzenia obserwowaliśmy gwałtowne osłabienie — nawet do 4,40.

Powstrzymaliśmy się wówczas od interwencji, bo uznaliśmy, że było to przejściowe.

Czy dla NBP większym ryzykiem jest nadmierne osłabienie czy umocnienie złotego?

Z punktu widzenia gospodarki realnej większym problemem jest oczywiście umocnienie. Przy inflacji minus 1 proc. nie musimy się specjalnie obawiać słabszego złotego. W naszym interesie jest, aby był w miarę stabilny. Właśnie dlatego kilka razy w ciągu ostatnich 3-4 lat pojawiliśmy się na rynku walutowym. Chcieliśmy zatrzymać nadmierne i trudne do wytłumaczenia ruchy.

Czy z punktu widzenia polityki pieniężnej dużym problemem jest deflacja?

Nie lekceważę niebezpieczeństwa deflacji w Polsce, choć są też jej dobre strony. Boimy się luzowania ilościowego, bo to nieznane wody — podobnie można się obawiać przedłużającej się deflacji, bo to dla nas zupełnie nowe zjawisko. Wolelibyśmy, żeby deflacji nie było, ale skoro już jest — i to importowana — nie wpadamy z tego powodu w depresję. W kwietniu czy maju ubiegłego roku mówiłem, że nadchodzi kilka miesięcy ujemnego wskaźnika cen, jednak przez myśl mi nie przeszło, że może to trwać rok. Gospodarce pomoże słaby złoty. Przewidujemy, że za kilka miesięcy wskaźnik CPI znowu będzie w Polsce dodatni. Wydaje się, że efekt japoński — polegający na tym, że ludzie będą powstrzymywać się od wydatków, co będzie osłabiało popyt konsumpcyjny — nam nie grozi. Z drugiej strony, warto przyjrzeć się temu, co stało się w ostatnich kilku miesiącach. Dosyć istotnie przyspieszyły oszczędności gospodarstw domowych. Może chodziło o ich odbudowanie, ale nie zmienia to faktu, że się zwiększyły. Wydawało się, że niższe oprocentowanie depozytów spowoduje odpływ pieniędzy z banków, co jednak nie nastąpiło.

Należy też wziąć pod uwagę skutki przedłużającej się deflacji dla przedsiębiorstw, zwłaszcza jeśli płace — ważny element kosztów — nadal realnie rosną. Jeszcze tych skutków nie znamy.

Czy nie boi się pan, że rynki finansowe przestaną wierzyć w realizację celu inflacyjnego przez RPP?

Cel inflacyjny realizujemy w sposób elastyczny. Nie powinniśmy być niecierpliwi. Przypomnę, że trzy lata temu inflacja sięgała 4 proc., RPP nie uległa presji i zachowała się wstrzemięźliwie. Na ogół ludzie są zadowoleni z tego, że ceny spadają. Nie widzę więc powodu, aby RPP miała się z tego powodu biczować. Deflacja jest natomiast zagrożeniem dla ministra finansów i mam świadomość, że komplikujemy mu życie, a to jest poważniejsza sprawa, niż powszechnie się wydaje. Trudniej się konstruuje budżet przy istotnym odchyleniu inflacji od prognoz, szczególnie przy nowej regule wydatkowej. Gdybyśmy jednak teraz powiedzieli: zmieniamy cel inflacyjny, bylibyśmy jak strzelec, który — nie mogąc trafić do tarczy oddalonej o 50 metrów — każe ją sobie przybliżyć o połowę. Obniżenie celu inflacyjnego jest jak przyrzeczenie, że w warunkach niezmienionych będziemy trwale prowadzili bardziej restrykcyjną politykę pieniężną. Czy to jest nam dzisiaj potrzebne? Uważam, że nie.

Czy jest zatem jeszcze przestrzeń do obniżek stóp procentowych?

Nadal sądzę, że tak. Nie powiem, że jest to możliwe w bliskim horyzoncie, bo za chwilę padnie pytanie: luty czy marzec. Mamy jednak sytuację, w której deflacja utrzymuje się już długo, a perspektywa bardzo niskiej inflacji jest tak odległa jak horyzont naszych prognoz. Pojawia się pytanie: czy ewentualne szkody, które nadmiernie niska stopa procentowa mogłaby wyrządzić naszej gospodarce, usprawiedliwiają brak obniżek? Nie jest dla mnie argumentem, że obniżając stopy procentowe, nie zmienię sytuacji na rynku ropy, ale też jej nie pogorszę. Jest natomiast inny argument, bardzo poważny: jeśli zejdziemy ze stopami zbyt nisko, może to wyrządzać szkody poprzez zmianę zachowań gospodarczych. Potem trudno je będzie naprawić. Tydzień temu na konferencji prasowej po posiedzeniu RPP powiedziałem, że turbulencje na rynkach walutowych to nie jest najlepszy moment na obniżki stóp. Nie wiem, czy ktoś mi uwierzy, ale nie wiedziałem o tym, że 24 godziny później Szwajcarzy uwolnią kurs franka. Rzeczywiście w takiej sytuacji może należy poczekać z obniżkami stóp procentowych nieco dłużej.

Gdzie leżą główne zagrożenia dla wzrostu gospodarczego w tym roku?

Międzynarodowe instytucje badawczeprognozują, że polski wzrost wyniesie około 3 proc. To dosyć stabilny poziom i — jak na europejskie realia — wysoki, ale jak na nasze aspiracje — nie bardzo. Wszyscy przewidują, że się utrzyma, a czy mają rację, pokażą najbliższe tygodnie. Projekcje są bardzo zbieżne, bo gospodarka jest zrównoważona, szczególnie w długim okresie. Mogą jej jednak zagrozić turbulencje na rynkach finansowych.

Czy minister finansów może liczyć na przekazanie w tym roku zysku NBP do budżetu?

Nie powiem, jaki był zysk NBP w ubiegłym roku, dopóki nasze sprawozdanie finansowe nie zostanie poddane audytowi. Mogę natomiast powiedzieć, że rzeczywiście bank wypracował bieżący zysk, który w całości będzie skierowany na odbudowę rezerwy na ryzyko kursowe. To jest zgodne z decyzją RPP z 2010 r. Minister Mateusz Szczurek doskonale o tym wie.

Trwają prace nad dwoma istotnymi dla banku projektami: nowelizacją ustawy o NBP i ustawą o nadzorze makroostrożnościowym. Liczy pan, że nowe przepisy wejdą w życie jeszcze w tej kadencji parlamentu?

Ustawa o nadzorze makroostrożnościowym jest znacznie ważniejsza. Jest skomplikowana w sensie prawnym, ale z punktu widzenia społecznego nie budzi wątpliwości, bo ma charakter bardzo techniczny. Liczę, że gdy trafi do parlamentu, zostanie szybko uchwalona. Natomiast nowelizacja ustawy o NBP ma charakter porządkujący i nie jest szczególnie istotna dla funkcjonowania banku. Budzi ona jednak emocje, choć zupełnie nieuzasadnione.

A co z pomysłem zmniejszenia liczby członków RPP i wprowadzenia rotacyjności w powoływaniu? To jedno z założeń nowelizacji ustawy o banku centralnym.

Na taką zmianę jest już za późno, abstrahując od tego, czy to byłoby dobre. Gdyby została wprowadzona 3-4 lata temu, mechanizm by zadziałał. Teraz nie ma na to szans.